niedziela, 31 lipca 2011

Rio Bar - Ivana Sajko


Rio Bar
Ivana Sajko

Wydawnictwo W.A.B.
Seria z miotłą
Warszawa 2011
160 stron

*****************
Pierwsze zdanie:
   Każdy ma swoją opowieść, która kiedyś się zaczyna.
Ostatnie zdanie:
  Nigdy więcej.
******************
Literatura chorwacka w Polsce do najpopularniejszych nie należy. Dlatego bardzo chętnie sięgnęłam po Rio Bar Ivany Sajko. To pierwsza chorwacka powieść, jaką przeczytałam.

Książka ta jest jednym wielkim krzykiem. Ów krzyk to sposób chorwackiej pisarki na wykrzyczenie złości, nienawiści, bezradności i bólu Chorwatek, którym wojna na Bałkanach z lat dziewięćdziesiątych XX wieku zabrała ukochanych mężczyzn, zabrała ważne chwile z życia, pokrzyżowała plany. Niektóre kobiety nie poradziły sobie z tą sytuacją do dziś. Jedno jest pewne – pisarka chce pokazać ogrom bólu, niepozwalający kobietom, które przetrwały wojnę, na powrót do codziennego życia. I udaje się jej to, bo tego krzyku nie sposób nie słyszeć.

Mimo że książka nie jest gruba, czyta się ją powoli. Przekleństwa, chaos myśli, mieszanie się wypowiedzi, nakładające się na siebie opowieści, tajemnicze zdania na początku niektórych rozdziałów, brak konkretów – trudno to wszystko zrozumieć i ogarnąć. Styl pisania jest jakby zapisem myśli – z wielokrotnymi powtórzeniami, niedopowiedzeniami.

W powieści Rio Bar zobaczyłam, a może raczej usłyszałam, jak wiele złych uczuć zrodziła wojna i jak trudno je z siebie wyrzucić. Usłyszałam, jak wielką siłę destrukcyjną mają gniew i nienawiść, jeśli się im pozwala dojść do głosu. A w ustach kobiet to straszne – przekleństwa i bluźnierstwa jako ulga w cierpieniu. Zero pokory wobec losu. Ivana Sajko pokazała kobiece przeżycia wojenne zupełnie inaczej niż to, co znałam. Do tej pory z opowiadań i książek o wojnie na ogół wychwytywałam co innego – godne życie dalej mimo bólu, w pewnym sensie nawet akceptację i nastawienie: ‘Stało się, ja tego nie zmienię. Weźmy się w garść, bo trzeba żyć dalej’. U Ivany Sajko zaś to krzyk: ‘Zobaczcie, jakie jesteśmy nieszczęśliwe. Już zawsze będziemy. Niech wszyscy zobaczą, co ta wojna z nami zrobiła.’ Nie ujmuję tragedii tych kobiet – na pewno była przeogromna. Ale czy alkohol to załatwi? Czy rzeczywiście nie ma już szans na stworzenie normalnego związku z mężczyzną?

Rzuca się w oczy ta różnica w nastawieniu do wydarzeń od nas niezależnych i kierowanie naszymi uczuciami i emocjami, jakie były pokazywane w literaturze wojennej. Wydaje mi się, że z każdą tragedią jest tak, że wcześnie czy później trzeba się z nią pogodzić, jeśli się chce dalej godnie żyć – tak myślę, choć pewnie łatwiej mówić niż samemu przeżyć... Lepiej więc już zamilknę. Do przeczytania tej książki i wyrobienia sobie własnego zdania jak najbardziej zachęcam. Ta książka o tym, co wojna może zrobić z człowiekiem, jest inna niż te, które znam.

*******************
Moja ocena: 3,5/6

Dziękuję bardzo wydawnictwu W.A.B. za egzemplarz recenzencki.


środa, 27 lipca 2011

Wyznania


Wyznania księży alkoholików
Stanisław Zasada

Wydawnictwo Znak
Kraków 2011
230 stron

*****************
Pierwsze zdanie:
    Każdy chętnie rozmawiał.
Ostatnie zdanie:
    - W Kościele nie takie cuda się zdarzały.
******************
Nikogo pewnie nie zdziwiłby tytuł książki Wyznania księży albo Wyznania alkoholików, ale kombinacja Wyznania księży alkoholików może wzbudzić przeróżne odczucia – począwszy od niedowierzania aż po przerażenie, bo dla wielu osób taka kombinacja w ogóle nie wydaje się możliwa. A jednak… Ksiądz to człowiek – taki sam jak każdy inny. Księdza – podobnie jak każdego innego człowieka – może dopaść taka czy inna choroba – alkoholizm również. Sutanna w żaden sposób przed tym nie zabezpiecza. Ksiądz z racji swojej pracy spotyka przeróżne osoby i ze wszystkimi chce żyć w zgodzie. Jak każdy, chce być lubiany, akceptowany. Chce, aby o nim mówiono, że to „swój człowiek”. A skoro „swój”, to znaczy, że „do tańca i do różańca”.

Jednak od księdza jako osoby, która głosi konkretne zasady, oczekuje się, że będzie je również stosować w swoim życiu i służyć przykładem. A to nie zawsze się udaje. Ktoś, kto jest księdzem, ma takie samo prawo do słabości, jak każdy inny człowiek. Tyle że nie w każdym zawodzie jest się „na świeczniku”. W pewnych środowiskach częste spożywanie alkoholu wręcz uchodzi za normę. Nikt się za bardzo nie zdziwi widokiem pijanego murarza, mechanika czy hydraulika, ale już podpity prawnik, nauczyciel, ksiądz, prawdopodobnie wywołają zgorszenie. Co więcej, księża, którzy zdają sobie sprawę z oczekiwań społeczeństwa wobec nich, mają poczucie, że sprawiają zawód, a to wywołuje kolejne frustracje. A co jest najlepsze na frustracje w mniemaniu alkoholika? Oczywiście alkohol.  Błędne koło. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze to, że w tej sytuacji stanięcie w prawdzie, spojrzenie sobie w oczy i przyznanie „Jestem alkoholikiem”, to ostatnia rzecz, jaką alkoholik jest w stanie zrobić w jednej chwili. Czasem zajmuje to cale lata.

Do tej pory wydawało mi się, że alkoholizm to czysta głupota, nie choroba. Po przeczytaniu książki Wyznania księży alkoholików pojęłam, jaki jest mechanizm wpadania w alkoholizm, i jak trudno się z niego wyrwać. Zrozumiałam, że z alkoholizmu, tak jak z nowotworu, nie można się wyleczyć, ale trzeba nauczyć się żyć ze świadomością, że w każdej chwili może się znów uaktywnić, jeśli tylko trafi na odpowiednie warunki, na spadek „odporności”.

Wyznania księży alkoholików to odważna i bardzo potrzebna książka, która koryguje stereotypowe równanie: ‘ksiądz=święty’ do mniej popularnego, ale jakże prawdziwego: ‘ksiądz=człowiek’.

*******************
Moja ocena: 5,5/6

Dziękuję bardzo wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki.

wtorek, 26 lipca 2011

Wypoczynek

Ostatnie dwa tygodnie spędziłam w Kołobrzegu. Nie czytałam, nie pisałam, nie miałam dostępu do Internetu :-) Niewyobrażalne, ale prawdziwe :-) Mam kolosalne zaległości w odwiedzaniu Waszych blogów, ale już zaczęłam nadrabianie zaległości. Zaczynam też nadrabiać też zaległości książkowe i recenzyjne.

Mimo że Kołobrzeg to zupełnie nie mój klimat, a wyjazd nie do końca w celach rekreacyjnych, to udało mi się odpocząć od codzienności. 

Lubię sobie notować swoje różne wyjazdy, ale tym razem miejsce zupełnie nie jest tego warte. Osławiony Kołobrzeg okazał się dziurą pękającą w szwach od turystów, niewyobrażalnie zapchanej plaży, wszechobecnego badziewia w postaci plastikowych koralików, sznureczków plecionych z muliny, tatuaży z henny, plastikowych latarni morskich,  kubeczków ze zdjęciem, kartek, koszulek i plakietek z mniej lub bardziej idiotycznymi tekstami. 

Swoimi wrażeniami z Kołobrzegu, które przekazałam mailowo znajomemu (mam nadzieję, że nie obrazi się, że publikuję naszą korespondencję... TO tylko to, co sama napisałam i  teraz musiałbym pisać to samo jeszcze raz :-))):

Nie wiem, czy byłeś kiedyś w Kołobrzegu. Ja byłam pierwszy raz jak miałam siedem lat - czyli w zamierzchłej przeszłości. To co widzę tu teraz, to widok dla mnie zupełnie nowy - plaża zapchana ludźmi do granic możliwości, nie ma nawet jak przejść pomiędzy leżącymi cielskami, a co dopiero wcisnąć się między nie... Jak już uda się komuś wyłożyć swoje własne cielsko, to na choćby krótką drzemkę na słońcu nie ma co liczyć, ponieważ co kilka minut przy twarzy leżącego pojawia się stopa... Nad głową z kolei słychać wrzask "Gorąąąąąąaaacaaaaaaaaaaa herbataaaaaaaaaa", "Cappuccinooooooooooooo", "Gorący bóóóóóóóóóóóóóóóóóóóób, popcooooooooooorn", "Pąąąąąąączki, świeże pączki"... Na pobliskiej scenie gra zespół muzyczny, z lekka artystyczny, który wyśpiewuje (zdaje się, że dla uprzyjemnienia czasu turystom, ale pewna nie jestem) skoczne piosenki o ciekawej treści "... coś tam coś tam, lody, lody na patyku, ani piwo, ani wino nie zastąpią ci bambino" i takie tam ... Ale generalnie jest super :-)
 Szybko mnie tam znowu nie zobaczą. Nie zapomnę jedynie gorącej czekolady o mało czekoladowej nazwie "Westchnienie kochanków" :-)
Spośród zdjęć, które zrobiłam na plaży, najbardziej podoba mi się to:


 ***************
Jeszcze jedna sprawa:

Bardzo dziękuję za nominację mojego blogu do One Lovely Blog Award. Nie wezmę w niej jednak udziału. Nie potrafiłabym wybrać spośród podczytywanych blogów szesnastu (cóż za przedziwna liczba!), które cenię najbardziej. Każdy z obserwowanych blogów ma - według mnie - w sobie coś szczególnego. Osobom, które się w to bawią, oczywiście życzę miłej zabawy :-)))

poniedziałek, 25 lipca 2011

Inteligencja emocjonalna

Inteligencja emocjonalna 2.0
Travis Bradberry, Jean Greaves

Emotional Intelligence 2.0
Tłumaczenie: Przemysław i Karina Gancarczyk
Wydawnictwo Helion
Gliwice 2011
220 stron

*****************
Pierwsze zdanie:
    Nie chodzi o poziom wykształcenia.
Ostatnie zdanie:
    Te ciężko wypracowane umiejętności mogą być stracone niemal tak łatwo, jak je zyskałeś, a wraz z nimi wyższe zarobki, głębsze relacje i lepsze decyzje, którymi już zacząłeś się cieszyć.
******************
Nowa wersja książki Inteligencja emocjonalna 2.0 Travisa Bradberry’ego i Jean Greaves to doskonała książka dla osób, którym zależy na ciągłym rozwoju osobistym.

Ostatnio dużo mówi się o inteligencji emocjonalnej, której poziom nie jest bez znaczenia dla osób, które chcą odnosić sukcesy. A któż by nie chciał? Okazuje się, że nasze IQ (czyli inteligencja kognitywna) traci na popularności na rzecz EQ (czyli inteligencji emocjonalnej) z prostej przyczyny – sukcesy, które odnosimy w dużo większym stopniu zależą od inteligencji emocjonalnej niż od inteligencji kognitywnej. Różnica między nimi została w doskonały sposób wyjaśniona przez Travisa Bradberry i Jean Greaves, którzy od wielu lat prowadzą szkolenia i testy w zakresie inteligencji emocjonalnej. W swojej książce zamiast teoretycznych wywodów zawali czysto praktyczne podpowiedzi i ćwiczenia, których celem jest nauczenie czytelnika, jak zwiększyć swoją inteligencję emocjonalną, a co za tym idzie – zwiększyć szansę na osiągnięcie sukcesu. Sukces bowiem – zdaniem autorów – zależy również, a może nawet przede wszystkim, od takich umiejętności jak samoświadomość, samokontrola, świadomość społeczna i zarządzanie relacjami. Autorzy podsuwają więc sposoby na stopniowe rozwijanie tych umiejętności, które pozwolą zrozumieć lepiej swoje emocje oraz emocje ludzi, których spotykamy każdego dnia. Mając na uwadze to, że emocje towarzyszą człowiekowi przez cały czas, oraz to, jak wiele naszych reakcji i zachowań od nich zależy, warto przyjrzeć się sobie samemu. Jeśli odkryjemy pola, na których chętnie byśmy coś w sobie zmienili, książka Bradberry’ego i Greaves na pewno okaże się przydatna.

To kolejna książka z tych, które powinny stale być pod ręką. Samo przeczytanie jej jednym haustem niewiele wniesie, ponieważ praca nad sobą i swoimi emocjami to proces. Po samym przeczytaniu książki poziom inteligencji emocjonalnej nie wzrośnie. Wzrośnie jedynie świadomość tego, jak wiele można by zmienić.

*******************
Moja ocena: 6/6

Dziękuję bardzo wydawnictwu Helion oraz portalowi Sztukateria za egzemplarz recenzencki.

piątek, 8 lipca 2011

Gdzie Indziej - Gabrielle Zevin

Gdzie Indziej
Gabrielle Zevin

Elsewhere
Tłumaczenie: Grażyna Smosna
Wydawnictwo Initium
Kraków 2010
268 stron

*****************
Pierwsze zdanie:
   - Koniec nastąpił szybko, nie czuła bólu.
Ostatnie zdanie:
    Dziecko, które jest i jednocześnie nie jest Liz, odpowiada jej uśmiechem.
******************

O śmierci na ogół nie chcemy rozmawiać, jeśli nie musimy. Oddalamy myśli o niej jak najdalej. Sądzimy, że nas nie dotknie. A jeśli już, to na pewno na pewno nieprędko. Skąd ta pewność? Pewne jest jedynie to, że jest nieuchronna. Wszystko może skończyć się nagle. Dziś. Jutro. Pojutrze. Kiedyś… Nie mamy na to wpływu i nie znamy daty. Nie wybieramy sposobu, w jaki to się zdarzy. I nawet jeśli zastanawiamy się, czy śmierć jest początkiem nowego życia, czy końcem wszystkiego, niczego nie wymyślimy, na nic nie wpłyniemy. Możemy tylko przyjąć i zaakceptować, to co się dzieje.

Bez względu na to, czy wierzymy w życie po śmierci, czy sądzimy, że śmierć jest końcem wszystkiego, prędzej czy później zadamy sobie pytanie: Co czeka człowieka po śmierci? Oczywiście – jeśli zdążymy.

Jeśli istniałby taki świat, jaki stworzyła Gabrielle Zevin w powieści Gdzie Indziej, to pewnie ci, którzy boją się śmierci, poczuliby się lepiej. Jest to bowiem świat, w jakim można znaleźć miejsce dla siebie. Może nie od razu, bo również tam ludzie buntują się, potrzebują czasu, by pogodzić się ze zmianą.

Niespodziewane odejście niespełna szesnastoletniej Liz jest dla jej rodziny i przyjaciół tragedią. Dla niej samej wcale nie inaczej. Na początku nie wie, że znalazła się w innym świecie - Gdzie Indziej. Czas płynie tam inaczej niż na ziemi – ludzie stają się coraz młodsi, po to by któregoś dnia popłynąć rzeką znów na ziemię jako inna istota. Aby podtrzymać życie. Jest tam sposób na to, aby móc popatrzeć na swoich bliskich, a nawet porozmawiać z nimi (nielegalnie, ale można ;-)).
 
Kraina zwana Gdzie Indziej ma jednak w sobie wiele uroku. To miejsce, gdzie ludzie nie wyzbywają się uczuć – boją się, złoszczą się, buntują, przyjaźnią i zakochują się, wykonują prace, które lubią. To miejsce, w którym przebaczenie wcale nie jest łatwiejsze niż w obecnym życiu. Nie jest to miejsce idealne, ale są tam pewne rozwiązania, które sprawiają, że dobrze się tam żyje :-) Nie miałabym nic przeciwko temu, aby kiedyś trafić właśnie w takie miejsce.

Chciałabym, żeby okazało się, że znam psi język i że tak jak Liz mogę pogawędzić sobie z psem. I że znam około trzydziestu psich określeń na uczucia, które ludzie nazywają miłością. :-))) Może mogłabym pracować jako opiekunka psów w Sekcji Zwierząt Domowych...
 
Po chwili do Liz przysiada się biały puchaty piesek boloński. 
Jego szczeknięcie brzmi łudząco podobnie do 'cześć'.
W geście powitania Liz klepie psa po głowie. Tak samo się witała z Lucy. Zaczyna tęsknić za domem jeszcze bardziej niż przedtem.
Pies przekręca łepek.
- Wyglądasz na przygnębioną.
- Może trochę.
- Co cię gryzie? - pyta pies. [str. 101]

Bardzo mi się spodobało wiele zasad, które obowiązują Gdzie Indziej. Na przykład to, że w sprawie wyboru psa, decyzja nie leży wyłącznie po stronie człowieka - pies również ma prawo wybrać sobie właściciela, z którym chce dzielić życie i ... kanapę. 
 
Gdzie Indziej do adopcji może dojść tylko w przypadku, gdy pies i człowiek wyrażą na nią zgodę. Tak naprawdę to pies ma w tej sprawie więcej do powiedzenie. [str. 155]

Gdzie Indziej to optymistyczna, napisana prostym, zabawnym językiem książka, przy której nie nasiedziałam się zbyt długo - czyta się ją błyskawicznie i chce się jeszcze. Autorka przekazuje czytelnikowi nadzieję na to, że śmierć nie jest końcem, lecz początkiem innego życia. Że ci, co od nas odchodzą, żyją Gdzie Indziej i że jest im tam dobrze. Chyba lepiej niż na Ziemi.
 
*******************
Moja ocena: 6/6

Dziękuję bardzo wydawnictwu Initium i portalowi Sztukateria za egzemplarz recenzencki.

Mądre Polki

Mądre Polki

Wydawnictwo MG
Kraków 2011
96 stron

*****************
Pierwsze zdanie:
   Emocje są bardzo ważne. Samym intelektem i chłodną kalkulacją nie opowiemy całej prawdy o człowieku.
- Grażyna Barszczewska -

Ostatnie zdanie:
   Praca żony jest nieoceniona - w podwójnym tego słowa znaczeniu: jako bezcenna i jako nieuznawana.
- Eugenia Żmijewska -
******************

Mądre Polki to bardzo ładnie wydany zbiorek wypowiedzi kobiet żyjących w różnych epokach. Są to myśli, które pokazują, jak kształtowała się świadomość kobiet przez wieki,
by zaowocować ich dzisiejszą niezależnością. 

Autorkami aforyzmów są kobiety w różnym wieku, wykonujące przeróżne zawody. Są wśród nich widoczne na okładce: Klementyna Hoffmanowa, Maria Janion, Maria Skłodowska-Curie oraz ... a to już trzeba sprawdzić samemu ;-)

Ich wypowiedzi dotyczą ważnych życiowych tematów - miłość, dobroć, rodzina, szczęście, cierpienie, zrozumienie, przyjaźń, sukces, a także... czytanie :-)

Bardzo mi się podoba wypowiedź Marii Dąbrowskiej:
Książka i możność czytania - to jeden z największych cudów cywilizacji. Pisanie i czytanie marnych książek - to jedno z większych nadużyć, jakie w związku z cudami bywają popełnione.
Do łez rozbawiła mnie myśl Magdaleny Samozwaniec:
Dziewczyna to piec, w którym powoli piecze się baba.
Głębszych myśli, które po przeczytaniu snują się po głowie i czekają na własne ustosunkowanie się do nich jest zbyt wiele - musiałabym wypisać całą listę ;-) Mądre i prawdziwe.

Dla przykładu:
Człowiek nie jest doskonały, popełnia błędy, te błędy go nie dyskwalifikują, przecież człowiek może się pomylić.
- Katarzyna Grochola - 

Albo:
Będą inne dni, może ważniejsze i piękniejsze... Ale to, co dzisiaj, nigdy już się nie powtórzy. Zabierz to ze sobą, nie zmarnuj.
- Maria Józefacka -

Dodatkowym atutem książki są oryginalne portrety niektórych sławnych Polek. Dlaczego oryginalne? Bo nie sa zwykłym zdjęciem, ani zwykłym rysunkiem :-)

Oczywiście nie jest to książka, nad którą należy przysiąść i przeczytać. To jedna z tych książek, jakie kładziemy obok łóżka, aby rano przeczytać coś budującego i dobrze rozpocząć dzień. Polecam :-)
*******************
Moja ocena: 5,5/6

Dziękuję bardzo wydawnictwu MG oraz portalowi Sztukateria za egzemplarz recenzencki.

czwartek, 7 lipca 2011

Nagi sad - Wiesław Myśliwski

Nagi sad
Wiesław Myśliwski

Wydawnictwo Znak
Kraków 2011
190 stron

*****************
Pierwsze zdanie:
    Pewnie już nigdy nie pozbędę się tego dziwnego przekonania, któremu nawet pamięć moja przeczy, że do wsi, rodzinnej przecież, w której dzieciństwo moje spędziłem, młodość, a mogę już chyba powiedzieć, że i całe życie, przybyłem skądś z dalekiego świata, a było to w dniu, kiedy przywiózł mnie ojciec z nauki w mieście; był to jedyny, jak dotąd, powrót w moim życiu, dlatego do tej pory czas tego dnia nie zamglił.
Ostatnie zdanie:
    - Tylko czy jesteś.
******************
Jak napisać cokolwiek o prozie Wiesława Myśliwskiego, żeby jej niczego nie ująć?

Traktat o łuskaniu fasoli powalił mnie na kolana już dawno, a teraz jeszcze Nagi sad! Nie wyobrażam sobie, że można by było czytać książki Myśliwskiego jedna po drugiej, bez oddechu. Niosą one ze sobą takie nasycenie emocjonalne i taki ładunek literacki, że trudno to wyrazić. ‘Doskonałe’ to jedyne słowo, jakie mi przychodzi do głowy, gdy szukam określenia na to, co proponuje nam Wiesław Myśliwski. Traktat… czytałam około miesiąca – tyle było do przemyślenia. Nagi sad, choć jest powieścią debiutancką Myśliwskiego, wcale nie jest mniej wymagający.

Zabawa w chowanego w sadzie, w którym ukryć się nie sposób, to metafora miłości ojca do syna, która – wydawałoby się – niewyrazista, niewypowiedziana, nie najważniejsza, jest jednak wyraźna jak na dłoni. Jej wyrazem jest ciche bycie obok, towarzyszenie, czekanie. Nie słowa, nie zapewnienia, nie wyznania. Obraz tej miłości autor namalował za pomocą monologu syna, który – już jako człowiek dojrzały – spogląda wstecz i przeżywa na nowo obecność ojca w swoim życiu, próbując przypomnieć sobie jak najwięcej z ich relacji.

Język, jakim posługuje się autor, jest zdumiewająco piękny. Tak po prostu. Spokojnie mogę stwierdzić, że książki Wiesława Myśliwskiego nie służą tak po prostu do czytania. :-) To książki, które trzeba sączyć po kropelce, żeby żadna z nich nie popłynęła zbyt szybko, bo strata byłaby zbyt wielka. Okazuje się, że dynamiczna akcja i oryginalne postacie lub generowane na siłę złote myśli, nie są wcale konieczne do tego, aby wzbudzić zachwyt czytelnika nad książką. Mnie wystarczy temat do przemyślenia, bohater, z którym można się utożsamiać, szczypta melancholii oraz wspaniały styl. To wszystko. A taka książka, choć niełatwa, potrafi oczarować.

*******************
Moja ocena: 6/6

Dziękuję bardzo wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki.

środa, 6 lipca 2011

Świat zmysłów (Miłość na marginesie - Yoko Ogawa)

Miłość na marginesie
Yoko Ogawa

Yohaku no ai
Tłumaczenie: Anna Horikoshi
Wydawnictwo W.A.B.
Seria z miotłą
Warszawa 2011
204 strony

*****************
Pierwsze zdanie:
   Pierwszy raz spotkałam Y w małym pokoju konferencyjnym starego hotelu, który znajdował się na tyłach Kliniki Otolaryngologicznej F.
Ostatnie zdanie:
    Hiro założył na ramię swój chlebak i wyszliśmy z pogrążonego w ciszy szpitala.
******************

Źle znoszę hałas. Właściwie go nie znoszę. Zbyt głośny śmiech. Zbyt głośna rozmowa za plecami. Kilka osób jednocześnie wyrażających swoje zdanie. Zbyt głośna rozmowa przez komórkę w autobusie. Zbyt  głośna muzyka. Disco polo u sąsiada. Trzaskanie drzwiami. Ujadający pies. Mnóstwo dźwięków, które odbierają z rzeczywistości tak wiele. Dekoncentrują. Zagłuszają. Przytłaczają. A przecież niekoniecznie coś musi być dobitnie wypowiedziane, żeby usłyszeć i zrozumieć.

Jeśli ktoś wie, co mam na myśli, bez problemu zrozumie przeżycia bohaterki powieści Yoko Ogawy Miłość na marginesie. Jej bohaterka, dwudziestokilkuletnia kobieta o nieznanym imieniu, praktycznie z dnia na dzień zapada na dziwną chorobę słuchu – głuchotę nerwowo-czuciową – przejawiającą się ogromną nadwrażliwością na dźwięki oraz ciągłe odbieranie dźwięków, których w danej chwili w rzeczywistości nie słychać. Tak rozpoczyna się gra zmysłów, która dla kobiety staje się swoistego rodzaju rozliczeniem się z przeszłością. Snuje swą opowieść w obecności mężczyzny o pięknych dłoniach, który sporządza stenograficzny zapis jej wynurzeń. Na marginesie ich spotkań rodzi się trudne do zdefiniowania uczucie, które nigdy nie zostaje nazwane, ani wypowiedziane. Zbyt wiele na przyjaźń, zbyt mało na miłość (?). Bez łomotu serca. Jedynie delikatny szmer. Wspomnienia będą przeplatać się z teraźniejszością, marzenia z rzeczywistością.

Niejednoznaczna symbolika nadana przez autorkę za pomocą niezwykle plastycznego języka daje do myślenia i pozwala na własną interpretację emocji i zdarzeń. Dla mnie najciekawszym symbolem są zapiski sporządzane przez stenografa Y. Zapis wewnętrznych odczuć i wspomnień niemożliwy do odczytu dla każdego, kto chce go poznać, jest jak nieodgadnione wnętrze człowieka, które niełatwo rozszyfrować. Opowiadanie, słuchanie, zapisywanie. Początek i koniec. Związane w nierozerwalną całość. Kartka, której nie można wyrwać z całości, tak jak nie można wyrwać wspomnień i uczuć z niczyjego życia. Choćby bolało. Choćby przeszkadzało.

Świat zmysłów, który stał się dla Ogawy środkiem do pokazania świata emocji i uczuć pełnych sprzeczności – wewnętrznego cierpienia, samotności, marzeń, odczuwania bliskości – potrafi zachwycić czytelnika.

Krótko mówiąc, jestem tą książką zauroczona.

*******************
Moja ocena: 6/6

Dziękuję bardzo Wydawnictwu W.A.B. za egzemplarz recenzencki.

niedziela, 3 lipca 2011

Każdy zrobił, co trzeba - na pewno?


Każdy zrobił, co trzeba
Bożena Aksamit
Katarzyna Kokowska
Ewa Orczykowska
Oliwia Piotrowska
Ewa Wołkanowska
Honorata Zapaśnik
Wydawnictwo Dobra Literatura
Seria Lektury reportera
Słupsk 2011
216 stron

*****************
Pierwsze zdanie:
    Fascynują, bo żyją w domu w lesie, mają siedmioro dzieci i czas.
Ostatnie zdanie:
    Grożą: będziesz miał wpierdol albo dają sobie po razie i sprawa załatwiona.
******************
Każdy zrobił, co trzeba. Czyli ile? Czy jest jakaś norma, która określa, ile należy zrobić w danej sytuacji? Skąd wiadomo, jak należy postąpić?

Każdy zrobił, co trzeba to pierwsza książka z serii Literatura reportera wydana przez Wydawnictwo Dobra Literatura we współpracy z portalem www.lekturyreportera.pl, a jednocześnie parafraza tytułu jednego z piętnastu reportaży, zamieszczonych w tej książce Każdy zrobił, co do niego należało.

Prawdziwe opowieści o ludziach, którzy żyją obok nas, powstały dzięki temu, że autorki „weszły w tłum” po to, aby wychwycić to, o czym napisać warto i o czym napisać trzeba. Nie jest to jednak nietaktowne wdarcie się w czyjeś życie, ale prosty przekaz tego, co zapytane osoby chcą przekazać innym poprzez swoje wspomnienia, opisy sytuacji, które miały miejsce w ich rzeczywistości, czy przeżycia, które im towarzyszyły. 

Część reportaży dotyczy sytuacji, jakie dobrze znamy z codzienności. Jest na przykład reportaż o skromnym człowieku obdarzonym niezwykłym talentem literackim, który jak niewielu „umie przekraczać codzienność” [str. 28]. A w tejże codzienności jest nieuleczalnie chora dziewczyna i jej matka, jest przemoc w rodzinie, w jaką trudno uwierzyć, jest alkohol, samobójstwo, śmierć dziecka, szantaż, pedofilia, jest też samotność, starość i zamyślenie nad życiem. 

Inne reportaże z kolei dotyczą tego, co jest inne. Ich bohaterami są na przykład niepełnosprawni, którzy tworzą teatr Arka we Wrocławiu, cygański chłopiec, wietnamscy uchodźcy, ludzie z kresów, małżeństwo amiszów mieszkające w Polsce, które stara się żyć na tyle zgodnie z tradycją, na ile to możliwe w polskich realiach, oraz ludzie, którzy próbują ocalić od zapomnienia muzykę ludową. 

Te niezwykle reportaże, choć z pozoru są jedynie zwykłą relacją, spełniają ważne zadanie – akcentują to, co nie każdemu łatwo dostrzec, co mogłoby w ogóle nie ujrzeć światła dziennego i nie zaistnieć w ludzkiej świadomości. Tak więc nie tylko informują, ale również uwrażliwiają czytelnika na drugiego człowieka. Każą mu zerknąć do sąsiada przez płot i zatrzymać przed sąsiednimi drzwiami. Nie po to jednak, by nadać niezdrowy rozgłos, ale po to, aby nie ‘przespać’ niebezpieczeństwa, w którym może być nasz bliski, sąsiad, kumpel, się znajduje, ale boi się o tym powiedzieć. I każą mu nie bać się zareagować. Uświadamiają też czytelnikowi, ile jest rzeczy szybko odchodzących w niepamięć, a wartych zachowania w pamięci. I jednocześnie jak wiele i niewiele trzeba zrobić, żeby nie zapomnieć.

Generalnie każdy z reportaży niesie ze sobą jakieś przesłanie. Największe wrażenie zrobił na mnie Czas zwyczajny Oliwii Piotrowskiej. Jego bohaterka, siedemdziesięcioletnia samotna kobieta, dokonuje swego rodzaju 'podsumowania' swojego życia. Czy zrobiła w swoim życiu, co trzeba? Bardzo mi się też spodobał reportaż Dziwolągi też grają Ewy Orczykowskiej o ludziach niepełnosprawnych, których pasją stał się teatr. Czy to, że realizują się przez sztukę, pokonując swoje niesprawności oznacza, że robią to, co trzeba? Poruszył mnie też dramatyczny reportaż Ewy Wołkanowskiej Z Wietnamu do Polski przez las o wietnamskich uchodźcach, którzy żyją w Polsce. Czy to, że zostawili swoje rodziny w dalekim Wietnamie po to, by szukać lepszego życia oznacza, że zrobili to, co trzeba?

Reportaże zebrane w tej książce skłaniają do zastanowienia się, ile należy zrobić, by móc powiedzieć: „Zrobiłem, co trzeba”, „Zrobiłam, co do mnie należało”.

*******************
Moja ocena: 6/6

Dziękuję bardzo wydawnictwu Dobra Literatura za egzemplarz recenzencki.

sobota, 2 lipca 2011

Wyższa matematyka (Liczby Charona - Marek Krajewski)


Liczby Charona
Marek Krajewski

Wydawnictwo Znak
Kraków 2011
302 strony

*****************
Pierwsze zdanie:
    Telewizyjny prezenter Sverre Asland patrzył z lekceważeniem na swojego niechlujnego rozmówcę w sztruksowym garniturze i w zbyt krótkich, postrzępionych skarpetkach.
Ostatnie zdanie:
    - Dziękujemy panu, profesorze Sperling! - wyszeptał pobladłymi wargami.
******************

Matematyka jest królową nauk. To klasyka – słyszę to co dzień. Słyszałam też o tajemniczym przewoźniku do innego świata - Charonie. Obił mi się nawet o uszy termin ‘wzór Herona’. Nie słyszałam natomiast nigdy wcześniej o Liczbach Charona, choć o książki Erynie oraz Śmierć w Breslau i Koniec świata w Breslau autorstwa Marka Krajewskiego polecała mi już niejedna osoba. A jako że dobrym kryminałem nie gardzę, postanowiłam zapoznać się z tym, co oferuje czytelnikom Marek Krajewski.

Niektórym czytelnikom Liczby Charona będą kojarzyć się z mroczną tajemnicą, misternie uknutą intrygą, doskonale skonstruowaną zagadką. Ja zapamiętam ją jako książkę, która wywołuje skrajnie różnorodne odczucia. Z jednej strony daje poczucie, że wszystko zostało doskonale zaplanowane, obudowane niezwykłą wiedzą autora i językiem, któremu nie można niczego zarzucić. Z drugiej zaś strony jest coś, co odpycha. Przynajmniej mnie... Składa się na to kilka powodów.

Dla jednej grupy czytelników lwowskie klimaty będą atutem, mnie średnio podobały się opisane w Liczbach Charona mroczne zakątki międzywojennego Lwowa. Co prawda Lwów, który poznałam w realu, podobał mi się, i zdaję sobie sprawę z tego, że chodziło o to, żeby spotęgować napięcie, pokazując mniej urokliwe miejsca.

Drażnił mnie też język stylizowany na gwarę używaną przez wielu mieszkańców tego rejonu, choć wiem, że zabieg ten miał przybliżyć lwowskie klimaty i nadać książce realizmu. I to się autorowi udało.

Podobnie ze skrupulatnymi opisami dokonań brutalnego mordercy. Wolałabym chyba nie wiedzieć o 'pięciocalowym gwoździu do dekarskich łat wkłutym w czyjś język' [str. 23]. To realizm czy surrealizm?


Markowi Krajewskiemu nie można na pewno zarzucić braku wiedzy. Pod tym względem jest to wyjątkowy kryminał i tu chylę czoła przed autorem, bo naprawdę historia niebanalna. Nie wpadłam w uwielbienie pewnie tylko dlatego, że mnie królowa matematyka nie jest do życia bezpośrednio potrzebna, a do miana umysłu ścisłego nigdy nie aspirowałam. Dużo więcej frajdy sprawia mi zabawa językowa i filologia w różnych odsłonach.  Dlatego o ile części klasycznej udało się do mojej opinii nabić kilka plusów, o tyle matematyce udało się je natychmiast zneutralizować.

Główny bohater Edward Popielski też nie wzbudził mojej sympatii. Na korepetycje z matematyki czy łaciny to bym się do niego nie zapisała ;-) Inteligencji mu co prawda nie brakuje, ale cynizm, brak zasad moralnych, słabość do alkoholu i do kobiet, awanturnicza natura, sprawiają, że trudno byłoby mi go nazwać bohaterem pozytywnym. Najważniejsze jednak, że udaje mu się złamać szyfr, którym posługiwał się morderca, dobierając kolejne ofiary.

Mimo wysokiego kunsztu językowego dla mnie styl Marka Krajewskiego okazał się generalnie za ciężki.

I jeszcze dwa elementy – okładka i czcionka. Okładka, jaka jest każdy widzi. Jednym się spodoba, inni uznają ją za przerażającą. Mnie się nie spodobała. Najciekawsze było to, jak robiłam zdjęcie do tego postu – zrobiłam ich kilka, ale tylko na tym jednym, które tu zamieściłam, widoczne znaki mienią się przedziwnie. Wspomnę też, że kiedy zaczęłam czytać, bardzo mnie zmęczyła czcionka. Coś w tym chyba jest, bo już ktoś przede mną wspomniał o tym w swojej recenzji.

No cóż, tym razem powieść kryminalna, mimo swych wielu zalet, nie trafiła w mój gust. Zdecydowałam więc, że przekażę ją w lepsze ręce niż moje. Nie ukrywam więc, że przekazuję ją dalej nie dlatego, że bardzo mi się spodobała i chcę, żeby inni też się nią zachwycili, ale dlatego, że nie umiałam jej docenić. A że dostrzegam, że zasługuje na większe uznanie, to przekazuję ją z nadzieją, że spodoba się następnemu czytelnikowi. Wyniki jutro wieczorem :-)

*******************
Moja ocena: 3,5/6


Link

Dziękuję bardzo wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki.

Sex? Drugs? Rock’n’roll? (Dni trawy - Philip Huff)

Dni trawy
Philip Huff

Dagen van Gras
Tłumaczenie: Matylda Jastrzębska
Wydawnictwo Dobra Literatura
Gdańsk 2010
172 strony

*****************
Pierwsze zdanie:
    Nazywam się Ben.
Ostatnie zdanie:
    Prawie jesteś w domu. Weldra..
******************

Co jest ważne dla młodego człowieka, który szuka swojego miejsca w życiu? Seks? Narkotyki? Muzyka? Nic bardziej mylnego.

Bardzo osobistą, ale i niezwykle uniwersalną odpowiedź daje holenderski debiutant Philip Huff w autobiograficznej książce Dni trawy. Jej bohater, Ben van Deventer, z pełną szczerością opowiada o swoich trudach dojrzewania.

Jak każdy nastolatek, Ben potrzebuje i poszukuje ciepła i miłości. Nie zaznał ich w życiu zbyt wiele. Rodzice się rozstali, Ben zdecydował się zostać z matką.  Nie żyje też ukochany dziadek, któremu Ben zawdzięcza dużo więcej niż tylko naukę gry w szachy. Dziadek przekazuje mu wiele życiowej mądrości.

Jak większość nastolatków, Ben boryka się z problemami właściwymi swemu wiekowi. Z jednej strony, potrzebuje i poszukuje prawdziwej przyjaźni, ale z drugiej, jako introwertyk i samotnik, nie ma wokół siebie tłumów przyjaciół. Spędza czas głównie z Tomem, którego uważa za swojego przyjaciela. W klinice, do której trafia poznaje też Annę, która opowiada mu, jak zniszczyła ją nienawiść.

Jak wielu nastolatków, Ben mocno doświadcza samotności, zwłaszcza po śmierci dziadka. Ucieczkę od trudnej rzeczywistości, znajduje w muzyce. Słucha jej namiętnie. Gra też na gitarze. Jego muzyczna (i nie tylko) wrażliwość pozwala mu uciec, by zamknąć się w murach swego wewnętrznego świata. Gitara i płyta to jedyne pamiątki jakie zostały mu po ojcu.

Jak niektórzy nastolatkowie, Ben gubi się w rzeczywistości. W obliczu tragedii znajduje marne rozwiązanie – daje się namówić kumplowi na poznanie smaku trawy. I tak już zostaje. Na kłopoty – maryśka. Na samotność – maryśka. Na pseudo przyjaźń – maryśka. Ewentualnie grzybki hawajskie.

Jak rzadko który nastolatek, Ben potrafi sam znaleźć pomoc. Nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo jej potrzebuje. Przyjaźń z Tomem wypala się.  W przenośni i dosłownie.

Jak nieliczni nastolatkowie, Ben trafia do kliniki psychiatrycznej, gdzie, oprócz leczenia psychozy, zostaje poddany terapii odwykowej. Czy uda mu się wrócić do zwykłego życia?
Jako jedyny, Ben skrupulatnie relacjonuje swoje przeżycia. W prostu sposób, bez koloryzowania, bez upiększeń. Tak po prostu.

Ben – jedyny w swoim rodzaju. Narodzony na nowo.

Dni trawy to według mnie pozycja obowiązkowa dla nastolatków i ich rodziców. Choć nie tylko. Książka ta doskonale pokazuje, jak wiele czynników wpływa na to, jacy jesteśmy - dzieciństwo, relacje w rodzinie, ludzie, których spotykamy w życiu.

Warto przeczytać tę książkę, aby zobaczyć, jaką cenę płacą niektórzy za swoje błędy. Oby prawdą okazała się nauka przekazywana Benowi dziadka:
Przy każdym błędzie więcej zyskujesz niż tracisz. Tak się uczysz. [str. 144]

*******************
Moja ocena: 4,5/6

Dziękuję bardzo wydawnictwu Dobra Literatura za egzemplarz recenzencki.