środa, 19 maja 2010

Zielony trabant

Tytuł: Zielony trabant
Autor: Katarzyna Gacek, Agnieszka Szczepańska
Wydawnictwo: Nowy Świat
Data wydania: 2008
Kategoria: sensacja, kryminał, horror
ISBN: 978-83-7386-312-5
Ilość stron: 320


Opis z okładki:
   Zaprzyjaźnione na śmierć i życie kumpelki, nieoczekiwany spadek po zapomnianej ciotce oraz wizja nowego życia w odziedziczonym hotelu z dala od miasta... Tak sielankowo mógłby wyglądać scenariusz bajkowego melodramatu - ale bohaterkom Zielonego trabanta wszystko idzie na opak.

Okazuje się, że doskonale prosperujący za dawnych czasów hotel, teraz odstrasza mocno peerelowskim wyglądem i znajduje się na skraju upadłości. Podjęte próby przywrócenia mu dawnej świetności wydobywają na światło dzienne skomplikowane rodzinne tajemnice oraz zależności. Przyjaciółki muszą stawić czoło kiepskiemu personelowi, głodnym gościom, nachalnemu byłemu narzeczonemu, lokalnym cwaniaczkom oraz żądnym krwi gangsterom.

Zielony trabant to pełen humoru obyczajowy kryminał, obfitujący w liczne zwroty akcji oraz misternie utkany wątek sensacyjny. Błyskotliwe pomysły, naturalne dialogi, wyraziste postacie, a także autentyzm lokalnego kolorytu to mocne strony tej prozy. Gacek&Szczepańska piszą charakterystycznym energicznym i jędrnym językiem, który oddając urodę codziennych detali, celnie puentuje komiczne posunięcia bohaterek, nie tracąc jednocześnie, koniecznego dla gatunku sensacyjno-kryminalnego napięcia. Z mieszanki tej powstaje apetyczna literatura popularna, od której nie można się oderwać.

************
A ja powiem tak:
Książka na pewno nie jest pozbawiona humoru, 
na pewno zawiera wątek sensacyjny (utkany i owszem, ale nie tak znowu misternie), 
na pewno jest to jakiś pomysł (ale czy błyskotliwy?),
na pewno są dialogi - rzeczywiście mocno naturalne, zwłaszcza w wykonaniu rzucających mięsem bandytów,
na pewno jest koloryt lokalny - i dobrze.

Ogólnie rzecz biorąc, przyjemna lektura na podróż pociągiem - można czytać spokojnie, bo na pewno nie wciąga tak, że stracimy kontrolę i przejedziemy stację, do której zmierzamy. Ale nudzić się nie powinniśmy. Ze wszystkich trzech książek duetu Gacek i Szczepańska ta książka podobała mi się najbardziej. Może dlatego, że autorki nadały jednemu z bohaterów nazwisko naszego wspólnego znajomego, który w rzeczywistości nie cieszy się popularnością.Wyobraziłam sobie go jak "zamaszyście wytarł czoło wzorzystą chustką, którą wyjął z kieszeni", a nieco wcześniej "stał naprzeciwko niej (Lilki) z naburmuszoną miną" :-)

niedziela, 16 maja 2010

Biały kamień - Anna Bolecka

Anna Bolecka
Biały kamień

Wydawnictwo: słowo/obraz terytoria
Rok wydania: 2004
ISBN: 83-89405-75-X
Ilość stron: 176

Miejsce akcji: Kresy - Podole
Czas akcji: XIX/XX wiek
Bohaterowie: Pradziadek Franciszek, Anisja, Podolanka, Genowefa,

Opis z okładki:
Realizm codzienności przemieszany z magią obrzędowości i poetyckim widzeniem najprostszych spraw oraz umiejętnością zawieszenia pomiędzy rzeczywistością a marzeniem decydują o naprawdę wielkich walorach tej prozy. 
Janusz Maciejewski


Powieść rozgrywa się na Podolu, na przełomie XIX i XX wieku. Ukazuje historię wewnętrznego dojrzewania. Główny bohater, Franciszek, zwany Pradziadkiem, ma obsesję czasu. Żyje poza historią. Cierpienie i lęk przed śmiercią łagodzi, kultywując własne, wewnętrzne rytuały. Czerpie siłę do życia z mitu, ze wspólnych symbolicznych obrazów. Znaleziony z dwójką rodzeństwa w świeżo rozkopanym grobie cmentarnym, na wpół zagłodzony, próbuje walczyć z losem, jaki zgotowało mu życie po śmierci rodziców. Ten mityczny pradziadek żyje poza historią, w rytmie natury - rodzenia, umierania i odradzania się. Uczy się, rozwija, marzy i śni, zanurzając się w micie. Nie godząc się na nieodwracalność historii, Bolecka posłużyła się pamięcią, po to, by zatrzymać zdarzenia w ruchu.


Powieść Biały kamień jest powieścią niemal tradycyjną w formie, z wyrazistą fabułą i bohaterami. Jej akcja toczy się gdzieś na wschodzie Polski we wsi zamieszkanej przez ludność mieszaną, Polaków, Ukraińców, Żydów. Wszyscy są jednocześnie "u siebie", ale i wzajemnie obcy, jednak w sprawach najgłębiej ludzkich, jak życie czy śmierć, podziały się jednak nie liczą i każdy służy pomocą. W tej małej powieści, jak w soczewce, skupiły się dzieje Europy. Ludzie tu mieszkający mają poczucie, że to ich wspólny dom.
************
Rzadko czytam książki o tej tematyce i w pierwszej chwili myślałam, że mi się nie będzie podobała. Tymczasem czytało mi  się bardzo dobrze. Mimo że książka została wydana w 2004 roku, myślałam, że wydano ją wieki temu - jest oprawiona w płócienną okładkę, ma wstążeczkę służącą za zakładkę, przyklejone zdjęcia stylizowane na stare fotografie - czysta przyjemność. 

Czytałam sobie spokojnie te wspomnienia i wyobrażałam sobie życie w tamtych czasach. A że życiowych przemyśleń jest tu sporo, to skrzętnie notowałam te, które mi się spodobały.
************
Gdy się nie wie, co nastąpi później i jak ważne jest to, co właśnie nas spotyka, pamięć działa kapryśnie, pozostawiając nam na przyszłość zaledwie okruchy rzeczywistości. [str. 17]

- Świat pełen jest iskier - zaczął [Chaim], a chłopcy mocniej przytulili się do pieca. - Gdy na ziemi spotykają się przyjaciele lub człowiek spełni dobry czyn, dwa światła łączą się ze sobą. Z połączenia tych świateł rodzi się Anioł. Gdy czyn jest doskonały lub uczucia gorące, Anioł ten jest doskonały, ma jednak tylko tyle siły, aby przeżyć rok. Kiedy tu na ziemi spotkasz kogoś bliskiego lub zrobisz coś dobrego, pobłogosław Boga za wskrzeszenie zmarłego, bo swym czynem ożywiłeś Anioła na następny rok. [str. 88]



Pradziadek mało o niej myślał [o Genowefie] myślał, bo zdawało mu się, że w życiu nie ten jest ważny, o którego obecność potykamy się codziennie, lecz ktoś zupełnie inny, kto wciąga nas we własny krąg swoją wciąż żywą nieobecnością. [str. 124]

Być może zawsze mamy szansę zmiany, myślał [Pradziadek], a życie ma formę otwartą, lecz może być też tak, że już wkrótce po urodzeniu wkraczamy w świat tak dobrze osadzony w układzie innych światów, że człowiek, który choć na moment wychyli się zbyt daleko poza określoną granicę, naraża się na utratę swego miejsca na ziemi.[str. 125]

Tyle wokół ciszy, myślał Pradziadek, zwierzęta żyją i umierają w milczeniu. To bastiony ciszy. W ich milczeniu zawiera się prawdziwa mowa świata. Milczą kamienie, rośliny, nieme jest wnętrze człowieka. Żyjemy w milczeniu, wielkie obszary ciszy towarzyszą naszemu życiu. Milczenie nienarodzonego i zamilknięcie tego, który umarł, cisza przed działaniem, niepamięci zapominanie, przemilczanie. To, o czym dziś się milczy, jutro zostanie wypowiedziane pełnym głosem, bo pustka pragnie być wypełniona, biel - zamalowana, dźwięk - wydobyty z ciszy.
Być może najważniejsze jest nie to, o czym pamiętamy, ale to, o czym zapomnieliśmy, nie to, cośmy zauważyli, ale to, co pominęliśmy, i nie to, co powiedzieliśmy, lecz to, co przemilczeliśmy. [str. 132]

Dopóki płonie twoja świeca, wszystko jeszcze da się naprawić. [str. 145]

Pradziadek patrzył na jego delikatny dziecięcy policzek i myślał o swoim życiu. Mijało coraz szybciej, zostawiając po sobie ślad jak odcisk stopy kogoś, kto kończy już swoją wędrówkę. 
Wszędzie dostrzegał teraz drogi bez wyjścia, zamknięte drzwi i ślepe okna. Czuł, że odebrano mu wszystko prócz jednego: zdolności cierpienia. A przecież jeszcze tak niedawno, zdawałoby się, świat miał do ofiarowania tyle małych radości: dotyk wiatru, grudkę ziemi w dłoni, skrzydło motyla na policzku. Zawsze mógł przytulić dziecko albo zwierzę. Nikt nie odmawiał mu swojej czułości i choć jej nie potrzebował, wiedział, że drżała ukryta w koniuszkach kobiecych palców, czaiła się w spojrzeniu psa, wzbierała w nim samym, gdy patrzył na zarumienioną od snu twarz syna. Jego ciało było wypełnione słońcem, powietrzem i ukrytym szczęściem, o którym nie wiedział. A teraz, kiedy wszystko go boli, kiedy jego życie się skończy, ogarnia go strach, boi się choroby, samotności, śmierci, chce schronić się jak kociak pod pachą kotki, chce przylgnąć do ciepłego ciała, które odda mu pieszczotę, na dotyk odpowie dotykiem, na czułość - czułością.
Teraz, kiedy potrzebuje tego bardziej niż kiedykolwiek, czułość go opuściła. Odmówiono mu też tego, co w nadmiarze dano drzewu, kamieniom, wodzie - czasu. Gdyby dano mu czas, wszystko można by jeszcze naprawić. [str. 155]

Zdawało mu się, że obok jest ktoś bliski, z kim rozmawiał jeszcze przed chwilą. Usłyszał swój głos: "Czemu myślisz, że sprawy między ludźmi są ważniejsze niż sprawy, które człowiek musi roztrzygnąć sam ze sobą? Rodzi się i żyje wśród ludzi, ale umiera w samotności. Kto może pomóc człowiekowi, który cierpi i jest nieszczęśliwy? Sam musi się uporać ze swoim bólem. A kiedy jest szczęśliwy, też przeżywa to sam, nikt nie potrafi mu pomóc w szczęściu. Może nawet trudniej z drugim radować się niż martwić. Ja się nigdy nie dziwiłem, że jestem nieszczęśliwy, to mi się zdawało takie oczywiste.O czym tu mówić... ale zawsze mnie zadziwiało to, że jestem szczęśliwy, a bywałem... Szczęście uważałem za swoją największą zasługę, bo ono nie przychodzi samo. Trzeba je znaleźć w porę i zatrzymać. Trzeba umieć usłyszeć swój los". [str. 162]

************

Ciekawa jestem, co by było, gdyby ta książka wpadła w ręce jakiemuś przedstawicielowi współczesnej młodzieży. Ciekawe, ile nowych (a tak naprawdę starych) słów znalazłby w tekście. Wypisałam takie wyrazy, które moim zdaniem niekoniecznie byłyby jasne dla młodego człowieka: etażerka, sugus, gawniuki, pałatka, kapota, sczeznąć, duchówka, wyk, postronek, pachciarz, iszuwnik, popadia, ligawka, płanetnik, macewy, razura, koromysły, onuce, klepisko, siennik, ceber, sągi, chałat, paroch, szochet, podołek, bambosze, chamec.
************
Moja ocena: 5/6

Blondynka nie tylko śpiewa w Ukajali

Beata Pawlikowska 
Blondynka śpiewa w Ukajali. Nowe przygody w Ameryce Południowej 

Wydawnictwo: 
National Geographic
Rok wydania: 2005
ISBN: 83-89019-96-5
Liczba stron: 
221
Seria wydawnicza: 
Na krańce świata



Przygodowa opowieść o wyprawie przez peruwiańskie Andy i podróży statkiem niewolników po rzece Ukajali. Ze specjalnym dodatkiem pt. "Blondynka w kuchni (peruwiańskiej)" zawierającym oryginalne peruwiańskie przepisy kulinarne.

***********
 Lubię książki Beaty Pawlikowskiej.

Blondynka śpiewa w Ukajali to zapiski z fascynującej podróży po Ameryce Południowej - od Limy po Iquitos. Nie jest to przewodnik czy poradnik. To książka bogata w dowcipne opisy, refleksje, nazwane i nienazwane emocje. To zapiski mające charakter wspomnień. Podoba mi się to, że pani Beata podaje również w swoich opowieściach podstawowe informacje o osobach, miejscach, zjawiskach, o których na pewno się słyszało, ale nie do końca daje się to konkretnie skojarzyć. Dzięki temu te osoby i miejsca nie są dale odrealnione, istniejące gdzieś i kiedyś, tylko stają się kimś/czymś konkretnym, nabierają własnego charakteru i zaczynamy mieć o nich konkretne wyobrażenia. Przynajmniej ja tak mam.

Po przeczytaniu tej książki mam też odczucie, że ja też tam byłam, że płynęłam zatłoczonym statkiem, wisiałam w hamaku, stałam w kolejce po jedzenie, szukałam noclegu, że przeszkadzała mi głośna muzyka na ulicach, że z głodu zjadłam zepsutego pomidora :-)

Poza tym, że są to opowiastki mające charakter wspomnień, to są tam też wartościowe przemyślenia dotyczące tego, co dla kogoś jest w życiu ważne, a o tym to akurat bardzo lubię czytać...

A do tego na osłodę rysunki autorki, przy których nie trzeba silić się na uśmiech, bo pojawia się samoistnie :-)


************
I jeszcze raz odpowiem tym, którzy mnie pytali: Po co tam jeździsz, jeżeli tam jest tak okropnie? Cały ten strach, głód, zmęczenie, zmaganie się z własną słabością, ryzykowanie życiem, tropikalne choroby, duchy, dzikie zwierzęta, moskity roznoszące malarię... Po co?
Jeżdżę tam między innymi po to, żeby zrozumieć jak wspaniałą rzeczą jest talerz gorącego makaronu wymieszany z tuńczykiem z puszki.
Nie rozumiałam tego wcześniej. Mój świat w Polsce miał wyraźnie wytyczone granice, był w dużym stopniu przewidywalny i składał się z różnych wynalazków, które w moim przekonaniu "należały mi się" i nawet nie dostrzegałam, że istnieją i że ja mam przywilej korzystania z tak genialnych urządzeń jak:
- lodówka, w której jest zawsze zimno,
- sklep, w którym zawsze i bez trudu można upolować coś do jedzenia,
- płaski, równy, twardy chodnik, po którym się wygodnie chodzi,
- telefon, przez który można się komunikować z resztą świata,
- elektryczność - dzięki której działa radio i lodówka, świeci światło, pracuje komputer, kuchenka do gotowania, telewizor i mnóstwo innych rzeczy,
- pralka - do której tylko się wrzuca brudne rzeczy, dodaje proszku i sama pierze do czysta,
- samochód, samolot, pociąg, autobus!
- dach nad głową,
- łóżko, w którym nie zaskoczy mnie lodowaty deszcz, nie oblezą pluskwy ani nie odwiedzi jadowity wąż!...
- łazienka, w której sedes stoi zawsze w tym samym miejscu i nic nie czai się, żeby mnie dziabnąć w wypiętą część ciała. [str. 176]
Przypuszczam, że powyższy fragment przeczytam jeszcze wielokrotnie. Mam zamiar do niego wracać, kiedy mi się będzie chciało na coś ponarzekać, na przykład jak nie będzie prądu przez dwie godziny, jak będę jechać po polskich dziurawych drogach, jak zabraknie mi jakiegoś produktu potrzebnego do przygotowania potrawy, jak białe rzeczy wyjęte z pralki nie będą śnieżno białe tylko po prostu białe, jak mi się wyładuje komórka, jak będę stać w korku (oj, to nie będzie proste), jak mnie ukąsi zwykły komar, jak ... - jest jeszcze wiele sytuacji, w którym niepotrzebnie strzępi się język. I po co? Przecież nie jest źle.

Chwilami miałam wrażenie, że czytam o zamierzchłym średniowieczu. Dopiero hasła 'dyskoteka' i  'Ricky Martin' uświadomiły mi, że to wszystko dotyczy teraźniejszości. Taki świat istnieje naprawdę. Tam mieszkają ludzie. I pewnie niejeden z nich na pytanie, czy jest szczęśliwy, bez wahania odpowie, że tak.

A swoją drogą chciałabym kiedyś móc posmakować takiego świata, który nie mieści mi się w głowie - świata, gdzie prąd jest dostępny dopiero po zmroku, gdzie śmieci wyrzuca się hurtem do rzeki, gdzie pieczone mrówki mogą okazać się rarytasem dla podniebienia, gdzie zamiast prysznica mamy do dyspozycji beczkę z wodą...

I chciałabym znaleźć się w mieście Iquitos, do którego nie prowadzi żadna droga lądowa, a dotrzeć tam można tylko samolotem albo statkiem.

***********
Jeszcze jeden cytat, o ekologii po amazońsku - zrobiła na mnie spore wrażenie...
W jednej z osad nad Ukajali mianowano nowego burmistrza. Był świadomy ekologicznie. Rozumiał, że nie wolno wrzucać śmieci do rzeki, bo rzeka potem jest zatruta i nie można czerpać z niej wody. Kazał w całej wiosce ustawić kosze i porozklejał plakaty na domach. Ksiądz na kazaniu przypomniał, że odpadki wrzucamy do koszy, a nie do rzeki. Będzie nam się lepiej żyło. Woda będzie czystsza. Chorób będzie mniej.
Ludzie posłuchali. Przestali wyrzucać śmieci przez okno do rzeki, wynosili je do koszy. W wiosce zaczęło wprawdzie nieziemsko śmierdzieć, ale burmistrz był zadowolony. Kiedy kosze się napełniły, zamówił śmieciarkę. Przyjechała, wessała w siebie zawartość wszystkich śmietników, a potem pojechała za wioskę, stanęła na brzegu rzeki i ... [str. 136]
No właśnie - co się dalej stało, nietrudno się domyślić.

*************
Podsumowując, zapisuję się na kolejną podróż z Beatą Pawlikowską. Jeszcze nie wiem dokąd ani kiedy. Ale jak tylko nadarzy się okazja (czyli jak coś upoluję w bibliotece) to wyruszam w drogę.

Moja ocena 5/6

środa, 12 maja 2010

Wyspa i ucieczka

Uciekłam na wyspę - Anne Rivers Siddons



Seria: Historie ludzkie
Tłumaczenie: Zofia Uhrunowska-Hanasz
Tytuł oryginału: Up Island
Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania: 1999
ISBN: 83-7227-171-2
Liczba stron: 432
Bohaterowie: Molly, Tee, Teddy, Karolina, Dennis, matka Molly, Tim - ojciec Molly, Livvy, Bella, Luz, pies Łazarz, łabędzie Charles i Di

Miejsce akcji: Atlanta, Vineyard

************

Molly Rediwne, dobrze sytuowana mieszkanka Atlanty, matka dwojga dorosłych dzieci, przypadkowo dowiaduje się o zdradzie męża. Postanawia za wszelką cenę ratować rodzinę. Tee jednak nalega na rozwód, chcąc poślubić młodą kochankę. Załamana Molly przyjmuje zaproszenie przyjaciółki na wyspę Martha’s Vineyard. Nawet nie przypuszcza, że zostanie tam wciągnięta w tajemnicze, mroczne sprawy obcych ludzi. Nie wie też, że odnajdzie na wyspie i stworzy sobie nową, niekonwencjonalną rodzinę…

Wciągająca, z nerwem napisana powieść psychologiczno-obyczajowa. Chwilami gorzka, chwilami zabawna, napisana jędrnym, sugestywnym językiem.
Opis z okładki
 
 ************
Dlaczego sięgnęłam po tę książkę?

Po pierwsze - z powodu wyzwania Amerykańskie Południe.
Po drugie - z powodu serii Historie ludzkie.
Po trzecie - z powodu tytułu - nie dość że ucieczka, to jeszcze wyspa.
Po czwarte - nigdy wcześniej nie czytałam nic Anne Rivers Siddons, czyli czysta ciekawość.

Czy było warto?

Tak, warto było.
Co prawda Południa w tej książce tyle co kot napłakał i można by dyskutować, czy jest ona właściwą pozycją na liście lektur wyzwania Amerykańskie Południe. Trochę banalnych zdarzeń rodzinnych w Atlancie i tyle. To co najciekawsze dzieje się dopiero na wyspie. Trochę długo trzeba czekać na ciekawe wydarzenia. Książka wciągnęła mnie dopiero po przeczytaniu 250 stron, a jest ich ponad 400... Za to zdarzenia z życia na wyspie już nie są banalne. Rzeczywiście jest to ludzka historia , która mogła zdarzyć się naprawdę. Mimo niepokoju i problemów rodzinnych opisanych w pierwszej części (czyli tej z Atlanty), książka jest spokojna. Mimo zmagania z nietypowymi codziennymi obowiązkami, możemy obserwować główną bohaterkę bez niepokoju, podziwiając jej determinację i wytrwałość. Możemy czerpać z mądrości ojca Molly, który w Atlancie dla mnie nawet nie zaistniał. Dopiero na wyspie stał się kimś wartym podziwu. Dodatkowo piękny styl i barwne opisy przyrody pozwalają się wyciszyć i poddać nastrojowi. Fajne jest też to, że przez całą książkę snujemy domysły - jest sporo poplątania i nie bardzo wiadomo, w którym kierunku obrócą się sprawy. Najważniejsze jest na końcu...

Moja ocena: 4,5/6

************

Przegrywać ze śmiercią jest bardzo trudno, przegrywać z życiem niewiele łatwiej. [str. 313]
************
Kiedy będziesz w moim wieku (ojciec Molly), zrozumiesz, że śmierci nigdy nie jest dość - rzekł ojciec apatycznie. - Zawsze jeszcze może być więcej. I nie da się jej powstrzymać. Jedyne, co można zrobić, to jakoś przyzwoicie próbować sobie z tym radzić. [str. 351]
************
Najgorsze cierpienie rodzi się nieuchronnie z miłości. [str. 361]
************
Nie chciałem życia, które nie jest życiem, tak samo jak nie chciałem uczyć się rezygnacji, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. Może dla Tima jest to właśnie w tej chwili absolutnie konieczne. Wiem z doświadczenia, że trzeba zejść aż do rezygnacji, żeby skończyć ze wszystkim, co nie jest życiem, zanim się zacznie rozumieć, na czym ono polega (...). Tam człowiekowi nie można towarzyszyć. Nikt nie może. Bo tylko on decyduje, w którym momencie wyruszy stamtąd dalej.
- O ile podejmie taką decyzję.
- O ile. [str. 396]
 ************
Człowiek nigdy nie wróci do tego, czym był, zanim kogoś pokochał.. [str. 415]

poniedziałek, 3 maja 2010

Ja

Yann Martel
Tytuł oryginału: Self
Tłumaczenie: Anna Dobrzańska-Gadowska
Wydawnictwo: Świat Książki
Kwiecień 2005
ISBN: 83-7391-855-8
Liczba stron: 352

Znany na całym świecie autor "Życia Pi" klarownym, pięknym i charakterystycznym dla siebie stylem napisał niezwykłą powieść o miłości, seksie i wieloznaczności, którą czytelnik zapamięta na długo.

Fascynująca fikcyjna autobiografia młodego pisarza i podróżnika, który nagle odkrywa, że jego płeć uległa zmianie. Zagubiony i niepewny swej tożsamości, na nowo poznaje samego siebie. Z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami wędruje przez cudownie bogaty, złożony, gorzko-słodki świat i poznaje naturę człowieka.


"Wspaniała historia, tragiczna i zarazem zabawna, tak jak życie. Martel to genialny pisarz".
"The Vancouver Sun"

"Fascynująca książka, w której aż iskrzy od językowych gier i zabaw, a wiodący temat - życie młodego człowieka - przedstawiono w sposób niezwykle realistyczny, choć jednocześnie z zadziwiającą fantazją. Martel jest pisarzem o wyjątkowym talencie".
"Calgary Herald"

Yann Martel urodził się w 1963 roku w Hiszpanii, obecnie mieszka w Montrealu. Jego życie to nieustająca podróż. Dorastał m.in. na Alasce, we Francji, w Kostaryce i w Meksyku, a później przebywał w Iranie, Turcji i Indiach. Po studiach filozoficznych na Trent University poświęcił się pisaniu. Jego książka "Życie Pi" stała się międzynarodowym bestsellerem, a w 2002 roku zdobyła prestiżową Nagrodę Bookera. 
************

Ciężko mi szło czytanie tej książki. O ile Życie Pi nawet mi się podobało, o tyle Ja niejednokrotnie wywoływało wątpliwości. Kilka razy odkładałam tę książkę z zastrzeżeniem, że dalej nie czytam, po czym znów wracałam, by po kilkudziesięciu stronach kolejny raz porzucić tę książkę... Nie wiem, czy niejako zmuszałam się do dokończenia, bo czułam presję pozytywnych recenzji i miałam przytłaczające poczucie, że na pewno w tym coś jest, tylko ja tego nie rozumiem lub nie dostrzegam. Może i jest, ale nie dla mnie. W większości to co czytałam, odrzucało mnie z niesmakiem. Nie dla mnie taki sposób postrzegania świata i rzeczy ważnych. Nie dla mnie takie aż poplątanie. Nie dla mnie wnikliwe opisy nabrzmiałych penisów. Czego oczekiwałam od powieści, która rozpoczyna się wnikliwym opisem kupy? Może Martel jest genialny. Może jego spostrzeżenia są trafne. Może język jest barwny i perfekcyjny zarazem. Może jest tam zawarta cała filozofia życia, dorastania, dojrzewania i przetrwania. Ja za jego geniuszem nie nadążam i nawet tego szczególnie nie pragnę. Bo to nie mój sposób patrzenia na świat. Do grupy wielbicieli Martela się nie zapiszę - to pewne. Owszem, lubię, kiedy książka daje do myślenia. Ta dała, ale o tylko tym, gdzie są granice dobrego smaku. Nie lubię wulgaryzmów, obscenicznego przedstawiania rzeczy, które przecież jak najbardziej dla ludzi są przeznaczone, ale równie dobrze dające się przedstawić z poczuciem smaku.

Jedyne co by mnie mogło skłonić do chwilowego powrotu do tej powieści, to chęć sprawdzenia w oryginale, w jaki sposób autor 'przeskakuje z płci na płeć', mając do dyspozycji wspólną formę czasowników angielskich w rodzaju męskim i żeńskim.  Bohater, który jest raz kobietą, a raz mężczyzną, po polsku musi się posługiwać formami właściwymi danej płci. A skoro w języku angielskim jest tylko jedna forma, to autor musiał to działać jakoś inaczej. Ciekawa jestem jak. I tyle.

Moja ocena 2/6.

************

Ten ból, ból nieodwzajemnionej miłości, w okresie dzieciństwa i dorastania nawiedzał mnie w regularnych odstępach czasu na tyle często, że nie chcę o tym pisać. Był to przerażający nieustępliwy ból, którego nie można było odsunąć czy odrzucić, trzeba było po prostu wytrzymać i przeżyć. Kiedy rodzice robili spaghetti, jedna nitka makaronu zawsze zostawała na dnie sita, zapomniana i porzucona, podczas gdy jej towarzysze obejmowali się splątanymi ramionami i spokojnie parowali w misce na środku stołu. Gdy miłość był a cierpieniem, czułem się jak ta nitka. Zanim zabierałem się do jedzenia, zawsze podchodziłem do zlewu i zaglądałem do sita. Patrzyłem na tę nieszczęsna samotną nitkę makaronu, zwiniętą wokół samej siebie w poszukiwaniu ukojenia i pocieszenia, i okazywałem jej miłość, zjadając ją bez pośpiechu i z czułością. [str. 55]