czwartek, 31 marca 2011

Kiedy byłem dziełem sztuki - Éric-Emmanuel Schmitt

Tytuł oryginału: Lorsque j'étais une œuvre d'art
Tłumaczenie: Maria Braustein
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2007
Ilość stron: 264
ISBN: 978-83-240-0775-2
 *******************
Miejsce akcji: skalisty brzeg Palomba Sol, Pępinus, Tokio

Bohaterowie: Tazio Firelli czyli Adam-bis - najstarszy z braci Firelli, bliźniacy Firelli, Zeus Peter Lama, Fiona i jej ojciec

*******************
Powiem tak: kiedy zaczęłam czytać tę książkę, nie wiedziałam, co myśleć. Najpierw wydawało mi się, że scenariusz, w którym człowiek pozbawia drugiego woli i człowieczeństwa, robiąc z niego dzieło sztuki, może przyjść do głowy tylko dewiantowi. Ale jak do tej pory Eric-Emmanuel Schmitt zachwycał mnie słusznością spostrzeżeń i nie zakrawał na dewianta. Postanowiłam wytrwać, licząc na miłe zaskoczenie w dalszej części książki. I owszem zaskoczenie było - ale czy miłe? Na pewno nie żałuję, że tę książkę przeczytałam w całości, bo rzucenie jej w połowie pozostawiłoby niesmak wobec autora, którego lubię. Dopiero po przeczytaniu całej książki, z głową zawaloną pytaniami, poczułam, że Schmitt zrobił dobrą robotę :-) Bardzo dobrą.

Bohatera poznajemy, kiedy stoi nad przepaścią. Podjął już decyzję i już, już ma zamiar skoczyć w przepaść. Od desperackiego kroku powstrzymuje go Zeus Peter Lama - bogaty artysta. Panowie zawierają więc układ. Zeus, który, jak dla mnie, spokojnie mógłby mieć na imię Mefistofeles, proponuje młodemu Firellemu, że w dwadzieścia cztery godziny sprawi, że zachce mu się żyć... Czy rzeczywiście? Czy człowiek ubezwłasnowolniony, obdarty z ludzkiej godności może poczuć smak życia? Z drugiej strony - czy jeden człowiek jest w stanie tak totalnie obedrzeć drugiego z godności, a samemu nadal uważać się za człowieka? Gdzie kończy się sztuka a zaczyna się kicz, brak dobrego smaku i manipulowanie odbiorcą?

Nie wiem, czy gdybym przeczytała tę książkę Schmitta jako pierwszą, sięgnęłabym po następne... Książka jest mocna. To prawda, że niesie ważne przesłanie, ale czytając ją, krążyły mi po głowie myśli, że Schmitt jednak posunął się za daleko. Przecież chcąc pokazać przekraczanie granic dobrego smaku, sam musiał je przekroczyć. Jednak chyba dobrze, że tak się stało, bo książka na pewno mogłaby wiele nauczyć niedoceniających swojego życia młodych buntowników, którzy nie potrafią być wdzięczni za to, co mają, dla młodych ludzi szukających tanich rozwiązań swoich problemów, dla tych, którzy niszczą swoje życie. Tylko czy oni zechcą ją przeczytać?

środa, 30 marca 2011

Krótko mówiąc - Mikołaj Bułhakow

Podtytuł: Ironiczne opowiadania, opowiadanka i to co całkiem krótkie
Tytuł oryginału: Ja idu gulat
Tłumaczenie: Anna Węgrzyn
Ilustracje: Zbigniew Jujka
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 1985
Ilość stron: 150
ISBN: 83-10-08780-2

Wielkie nazwisko, choć to nie TEN Bułhakow, a jednak wart poznania. Przypuszczam, że mało kto wie, że oprócz słynnego Michaiła Bułhakowa, wśród pisarzy rosyjskich można wymienić jeszcze jednego pisarza o tym nazwisku.

Zamieszczam notkę o autorze, która jest na okładce książki, ponieważ trudno o informacje o tym autorze nawet we wszechwiedzącym Internecie :-)

"Mikołaj Bułhakow urodził się w Moskwie w r. 1950. Debiutował bardzo wcześnie - bo już w r. 1965 - opowiadaniem zamieszczonym w tygodniku satyrycznym "Krokodil". Studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Moskiewskim, pracował w redakcjach różnych gazet i czasopism, pisał artykuły i felietony, scenariusze radiowe i telewizyjne. W r. 1976 opublikował swoja pierwszą książkę Krótko mówiąc."
Jest to zbiorek króciutkich, zabawnych opowiadań o dzieciństwie i latach szkolnych, o zabawach na podwórku, o pierwszych przyjaźniach, pierwszej miłości... Opowiadanka nie są też pozbawione refleksji. Każdą z czterech części (Będziemy weseli, Kim jesteś, Wszystko tak, jak było, Bliscy ludzie) jest opatrzona trafnym wstępem zawierającym mądre, życiowe spostrzeżenia. Dla przykładu niektóre z nich:
Humor pomaga zobaczyć to, co kryje się za fasadą, ujawnia, że czasem coś tylko wydaje się dobre, ważne, rozumne, potrzebne; pomaga zobaczyć to, co rzeczywiście mądre i ważne.

Jesteś niepowtarzalny - i dlatego możesz w jakiejś ważnej sprawie powiedzieć swoje 'tak' albo 'nie' - zgodnie z własną oceną sprawy, a nie zależnie od okoliczności.

Kochać życie - to znaczy być uczciwym. Kto wie, że nie istnieje nic piękniejszego od życia, ten nie będzie go przystrajał, retuszował, podrabiał.

To bardzo ważne - poznać swoją osobowość. trzeba znać siebie samego. Ale nigdy nie poznasz samego siebie, jeżeli będziesz nieuważny w stosunku do innych ludzi, jeśli nie będziesz starał się ich zrozumieć i poznać.
Krótko mówiąc - Sympatyczna, mała książeczka :-)



Moja ocena: 4,5/6


wtorek, 29 marca 2011

Bez sentymentów - Erich Segal

Tytuł oryginału: No Love Lost
Tłumaczenie: Witold Nowakowski
Wydawnictwo Albatros
Seria Pi
Rok wydania: 2001
Ilość stron: 240
ISBN: 83-88087-75-4
***************************************************************
Czas akcji: początek lat 50. XX wieku
Miejsce akcji: Nowy York, Waszyngton, Los Angeles
Bohaterowie: Nina Porter, Elliott Snyder, Danny, Charles, Victoria

Pierwsze i ostatnie zdania:
"Zżerają się nawzajem. (...) Padli sobie w objęcia."
********************************************************************
Do tej pory Erich Segal kojarzył mi się tylko z nieśmiertelną Love Story, nad którą wylałam kałużę łez w pierwszej młodości :-) Powieść Bez sentymentów to ponowne spotkanie po latach. To ostatnia z powieści zmarłego w ubiegłym roku pisarza amerykańskiego.

Trudno mi powiedzieć jednoznacznie, o czym jest ta książka. Nie mam kłopotów ze zrozumieniem treści, jednak mam wrażenie, że autor nie skupił się dostatecznie na żadnym z poruszonych problemów. Ale może o to chodziło? 

Możliwe, że świadomym działaniem autora było przedstawienie czytelnikom różnych płaszczyzn, gdzie mają miejsce rozgrywki 'bez sentymentów'. Poznajemy więc środowisko teatralne - wielkie gwiazdy teatru, świetnych scenarzystów, niepospolitych autorów sztuk, agentów teatralnych, gdzie toczą się rozgrywki 'bez sentymentów'. Główna bohaterka Nina Porter doskonale sprawdza się jako agent teatralny i świetnie radzi sobie z rywalami ze swojej branży, w której nikt na nikogo nie zważa. Aby dobrze wykonywać swą pracę musi przybrać postawę 'bez sentymentów'. Poznajemy też życie prywatne Niny, jej męża Elliotta, a później syna Dana. Na tej płaszczyźnie w pierwszej kolejności Elliott jawi się jako osoba działająca bez sentymentów i jako mężczyzna, który nie dorósł do roli ojca. Jednak mam wrażenie, że Nina również ponosi odpowiedzialność za decyzje Elliotta. Po głębszym zastanowieniu się nad tym, co sprawiło jej kłamstwo, można stwierdzić, że to też było działanie 'bez sentymentów'. Jest jeszcze drugoplanowa postać kobieca - Victoria, która postępuje zdecydowanie "bez sentymentów". Z kolei drugoplanowy bohater Charles brak sentymentów wykazuje jedynie wobec swojej niefortunnej przeszłości. I wydawałoby się, że rzeczywiście hasło 'bez sentymentów' pasuje do większości decyzji i zachowań bohaterów. Jednak Danny - adoptowany chłopiec, który okazuje się trudnym do opanowania dzieckiem z ADHD - okazuje się tym, który przełamie takie działania. A w jaki sposób to zrobi, to już przekonajcie się sami :-) 

Nie jest to powieść, która rzuciła mnie na kolana, ale problemy, z którymi borykają się bohaterowie, odzywają się we mnie z prośbą o przemyślenie. Kto postąpił słusznie? Co by było gdyby...? Oznacza to, że książka zmusza do myślenia. O ile wydarzenia są mocno przewidywalne, o tyle decyzja o słuszności postępowania bohaterów niezupełnie.
Myślę, że książka pasuje do wyzwania Bracie, siostro, rodzino. Akcja opiera się bowiem na relacjach w rodzinie: mąż-żona, matka-syn, ojciec-syn. Dopisuję więc do wyzwania :-)


Moja ocena: 4/6

Łąka umarłych - Marcin Pilis

Wydawnictwo Sol
Seria autorska
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 382
ISBN: 978-83-62405-13-8
******************
Miejsce akcji: Wielkie Lipy
Czas akcji: Akcja przedstawiona jest w trzech wymiarach czasowych - 1996 i 1997, 1970 i 1942.

Bohaterowie: Andrzej Hołotyński, Hania Pakuła,  Karl Strauch, ojciec Jan, ojciec Julian, Skwara, Kuśtyk, Stanisław Jagoda, Młody, Krysia - matka Hani, Jerzy Hołotyński, Heinz i Martha Strauch

Pierwsze i ostatnie zdanie:
 Kiedy Karl Strauch skończył osiemdziesiąt lat, przywołał swego jedynego syna i oznajmił, że wyrusza do Polski, aby tam umrzeć. (...) Andrzej nadal wodził dłonią po powierzchni płyty.

Książkę przeczytałam w ramach akcji Włóczykijka.

Wreszcie!
Bynajmniej nie jest to mój okrzyk, który wyrażałby ulgę, że skończyłam czytać Łąkę umarłych. Jest to okrzyk zadowolenia z tego, że trafiłam wreszcie na książkę, która dała mi to, czego oczekuję od literatury. 

Wreszcie ktoś odważył się podjąć temat, który - mimo że niełatwy - nie powinien nadal być przemilczany. Wreszcie ktoś napisał powieść uniwersalną - taką, która ma szanse porwać zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Wreszcie ktoś wyszedł poza płytką powiastkę o trzydziestolatce, która chciała, a nie mogła. Wreszcie ktoś uczy czegoś wartościowego. Wreszcie ktoś w ciekawy sposób daje lekcję historii. Wreszcie ktoś odważył się połączyć niestandardowo różne typy powieści - thriller, powieść z elementami historycznymi i romans. Wreszcie ktoś zmusza do myślenia. Tym kimś jest Marcin Pilis. Nawet przez chwilę nie czułam zmagania autora z własnym tekstem czy wymyślania czegoś na siłę. Miałam wrażenie, że wszystko zostało przemyślane w najdrobniejszych szczegółach, bowiem kolejne tajemnice są uchylane w najbardziej odpowiednich momentach i są podawane maleńkimi porcjami. Tę książkę po prostu się smakuje - i treść, i sposób pisania. Mimo trudnej tematyki. Mimo stawianych pytań; pytań, na które naprawdę trudno odpowiedzieć.
Mogłabym jedynie powiedzieć, że żałuję, że dopiero teraz dane mi było odkryć pisarstwo Marcina Pilisa. Jednak zamiast żałować, cieszę się ogromnie, że tak się stało.

sobota, 26 marca 2011

Marzycielka z Ostendy - Eric-Emmanuel Schmitt

Tytuł oryginału: La reveuse d'Ostende
Tłumaczenie: Anna Lisowska
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2009
Ilość stron: 320
ISBN: 978-83-240-1230-5
 *******************
Byłam bardzo ciekawa tej książki i wreszcie na nią trafiłam. Mam już jako takie pojęcie o stylu pisarskim Erica Emmanuela Schmitta, ponieważ czytałam już kilka jego książek. Wiem, że zarzuca się mu schematyczność i tanie moralizatorstwo. Ja natomiast - zamiast przyglądać się schematom - bardzo lubię szukać w jego książkach tego, co wartościowe, bo niewątpliwie są to zawsze opowieści z konkretnym przesłaniem. I to mądrym przesłaniem. A tego w literaturze nigdy za wiele.

Każde z pięciu opowiadań jest odrębną historią, a jednocześnie są one ze sobą powiązane. W każdym z nich pokazane jest jakieś oblicze miłości, w każdym obecna jest śmierć, a każdy z głównych bohaterów przeżywa cierpienie. Oblicza, jakie odsłania miłość w opowiadaniach Schmitta, to raz miłość romantyczna, czekająca, niepozwalająca zapomnieć, zdarzająca się raz w życiu; innym razem codzienna, oczywista miłość, która blaknie pod wpływem codziennych wydarzeń, aż staje się niezauważalna; jeszcze innym "ślepa" miłość, która widzi wnętrze człowieka i która potwierdza, że są ważniejsze wyznaczniki decydujące o czyimś zainteresowaniu aniżeli atrakcyjny wygląd. Schmitt przypomina prawdę o pragnieniu bycia kochanym i obdarzaniu miłością; ostrzega przed rozbieżnością w postrzeganiu świata, zdarzeń i siebie samych; pokazuje jak wielka jest siła wyobraźni i jak łatwo możemy ulec złudzeniom. W opowiadaniach nie słychać moralizatorskiego tonu pisarza-filozofa. Przesłanie każdej historii jest tak wyraziste, że czytelnikowi wnioski nasuwają się same i wyciąga on z treści to, co dla niego w danej chwili ważne.

Każde z opowiadań ma swój urok i każde podobało mi się na swój sposób - nie umiem powiedzieć, które najbardziej. Z zaciekawieniem słuchałam zwierzeń mieszkanki Ostendy - Emmy van A.,odsłaniającej tajemnice młodości (Marzycielka z Ostendy);  kibicowałam pełnej kompleksów pielęgniarce z Paryża, aby uwierzyła, że jest warta miłości (Ozdrowienie); współczułam Gabrieli pogubionej w swych domysłach i wątpiącej w miłość swego męża (Zbrodnia doskonała) oraz Maurycemu - mężczyźnie, którego świat literatury pochłonął tak mocno, że nie potrafił odróżnić go od rzeczywistości (Kiepskie lektury); obserwowałam kobietę czekającą na kogoś na peronie w Zurychu od trzydziestu lat (Kobieta z bukietem).

Według mnie - lektura obowiązkowa. Możliwość interpretacji dużo szersza niż ta, którą przedstawiłam. Polecam.

Moja ocena: 5/6

piątek, 25 marca 2011

Fotorelacja włóczykijkowa

Występują:
- książka Marcina Pilisa Łąka umarłych
- zakładka wydawnictwa SOL
- zakładki akcji Włóczykijka


Główna bohaterka:
Zdjęcie 1

Dedykacja od Wydawnictwa SOL:
Zdjęcie 2

Dedykacja od autora - Marcina Pilisa:
Zdjęcie 3

Włóczykijkowe zakładki:
Zdjęcie 4

Początek:
Zdjęcie 5

Rozsypanka:
Zdjęcie 6

Reklama :-)
Zdjęcie 7

poniedziałek, 21 marca 2011

Dom sióstr Eliott - Jean Marsh

Tytuł oryginału: The House of Eliott
Tłumaczenie: Józefina Dinar
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 1996
Ilość stron: 300
ISBN: 83-7180-096-7
*****************
Miejsce akcji: Londyn
Czas akcji: lata dwudzieste XX wieku
Bohaterowie: Beatrice i Evangeline Eliott, ich pomoc domowa - Molly, Jack Maddox, Hugo Bunting, Arthur, Penelope, Titty, Letty
******************
Sytuacja życiowa sióstr Elliott po śmierci ich ojca nie wygląda za ciekawie. Zostają praktycznie bez środków do życia i muszą znaleźć sposób na przetrwanie. Ale czym mogą się zajmować dwie młode damy? Mogłyby wynająć część domu i żyć z pieniędzy otrzymanych od lokatorów. Jednak takie rozwiązanie ich nie satysfakcjonuje. Chcą spróbować własnych sił. W latach dwudziestych XX wieku znalezienie odpowiedniej pracy nie był proste. Według ówczesnej teorii miejsce kobiety było w domu, przy dzieciach i przy mężu. Dziewczyny są jednak całkiem zaradne. Na dodatek mają niezwykłą smykałkę do wymyślania niebanalnych ubiorów, które w krótkim czasie stają się marzeniem wielu londyńskich pań. I tak krok po kroczku Bea i Evi Eliott rozkręcają własny biznes czyli własny zakład, gdzie projektują i szyją ubrania dla klientek. 
O ile panie są zdecydowanie zainteresowane strojami, o tyle panów dużo bardziej interesują same siostrzyczki. Nie brak więc również wątków miłosnych.
Czytając tę książkę, starałam się zwrócić największą uwagę na relacje między siostrami, ponieważ przeczytałam tę książkę w ramach wyzwania Bracie, siostro, rodzino. Siostry Eliott były ze sobą bardzo mocno związane. Matka Bei zmarła przy porodzie drugiej córki. Bea całą swą miłość, jaką miała dla matki, skierowała na maleńką istotkę, która pojawiła się w jej życiu. Była przy Evangeline i starała się chronić ją nawet wtedy, gdy młodsza siostra stała się już dorosła. Mimo że dorosłym życiu siostry mają już swoje sprawy i swoje tajemnice, a pewne rzeczy widzą inaczej, są sobie nadal bardzo, bardzo bliskie. Czy tak zostanie? Mam nadzieję, że można się tego dowiedzieć z kolejnej książki o losach sióstr Eliott W cieniu wojny napisanej przez Elizabeth O'Leary. Ciekawe, jak poradzi sobie z tematem inna autorka. Domyślam się, że taka kombinacja wynika z tego, że książka Jean Marsh została napisana na podstawie serialu, o czym nie miałam pojęcia, kiedy ją wypożyczałam. Nie oglądałam ani jednego odcinka, a trochę tego jest :-)

Moja ocena: 4/6

Opowieści galicyjskie - Andrzej Stasiuk

Wydawnictwo Czarne 
Rok Wydania: 2006
ISBN: 83-89755-73-4
Ilość stron: 128

*****************

Czytając Opowieści galicyjskie miałam wrażenie, że jestem w galerii malarstwa i oglądam obrazy, serię obrazów, które - mimo że namalowane jako każdy z osobna - tworzą całość. Są tam pejzaże przedstawiające Beskid Niski, portrety mieszkańców polskiej wsi z przełomu XX i XIX wieku i obrazy pokazujące codzienne życie mieszkańców. Choć rzecz dzieje się na wsi, gdzie nie ma pogoni za wszystkim, co się da, literackie obrazy Stasiuka są jednak całkiem dynamiczne. O szare wsie popegeerowskie zahaczają bowiem elementy współczesności. Jaki jest ich wpływ na mieszkańców? Czy nie zmącą tradycyjnego widoku? Czy wniosą ze sobą dobro czy zło?

Dla mnie Opowiadania galicyjskie to przenikające się przeciwieństwa: realizm-magia, dobro-zło, brzydota-piękno, brutalność-czułość, tradycja-nowoczesność, które - umieszczone obok siebie - tworzą szczególny, niepowtarzalny klimat. Warto go posmakować.
******************

Moja ocena: 4+/6

piątek, 4 marca 2011

Teatralnie

Rozmowa z moją Pokrewną Duszą natchnęła mnie do tego, żeby tym razem było teatralnie, jako że niedawno powróciłam do takiego sposobu na łykanie kolejnej dawki kultury i niewątpliwie rozrywki. Powróciłam - jako audience oczywiście :-) Padło na Teatr Syrena. Zaczęło się od Zamachu na Mozarta czyli wybornych popisów Zbigniewa Zamachowskiego i Grupy MoCarta. Wyszłam z teatru obolała - zwłaszcza w okolicach zawiasów szczękowych i brzucha. Rzecz jasna - z powodu przedawkowania śmiechu zarówno w ilości jak i intensywności. Wyszłam zakochana po uszy... W panu Zbyszku najbardziej. Ukryte szaleństwo podpowiadało kusząco, że muszę być na każdym spektaklu, który zagrają. I poszłam na Zamach... kolejny raz. Znowu ubawiłam się porządnie. Jednak tym razem zapałałam miłością do Wojciecha Dyrektora Malajkata. Kupiłam więc bilet na Klub hipochondryków 2 - wybrałam opcję z "2" na końcu, bo byłam pewna, że to będzie doskonały pretekst do nabycia kolejnego biletu na Klub hipochondryków, ale tym razem na część pierwszą... Poza tym znów wyszłam z teatru zakochana... Tym razem obiektem mych niepohamowanych uczuć padł... Piotr Polk. Przy zakupie kolejnych biletów ostateczny wybór padł na Skazanych na Shawshank. Miałam wątpliwości, czy może być coś ciekawego w sztuce, której akcja prawie cały czas rozgrywa się w więzieniu, ale uległam namowom mojego Współ, bo pamiętałam, że film był dobry. Szczegółów co prawda nie pamiętałam, ale co tam - liczy się miłe wspomnienie. Bilety zostały zrealizowane w ubiegłą sobotę. I dopiero po obejrzeniu tego spektaklu mogę pełną piersią wołać, że teatr to jest to! Obcowanie z 'żywą sztuką' daje naprawdę dużo więcej wrażeń niż szklany ekran.

Przedstawienie uważam za doskonałe. Jeśli ktoś sądzi, że to spektakl raczej dla mężczyzn - jest w błędzie. Owszem, jak to w klimatach więziennych bywa, mięso leciało na prawo i lewo, ale nie było to ani chamskie, ani obsceniczne. I dodatkowo wielokrotnie zostało obrócone w żart. Nie spodziewałam się, że w obliczu czyjegoś nieszczęścia i sytuacji bez wyjścia - w sensie przenośnym i dosłownym :-) - odbiorca będzie mógł się nieźle pośmiać, że przekaz będzie aż tak optymistyczny.

Główny bohater Andre Dufresne - niesłusznie skazany za morderstwo dwóch osób - spędza w więzieniu 30 lat. Jest niezwykle inteligentny, tajemniczy, ma swoje plany i skrupulatnie je realizuje. Ma cel, do którego dąży, systematycznie wypełniając postawione sobie zadanie. Stara się wyciągnąć z rzeczywistości więziennej to, co najlepsze. Nie poddaje się, ale podejmuje konkretne działania, aby tę trudną rzeczywistość ubogacić i dać coś innym. Pomimo nieprzewidzianych zdarzeń, które mogły sprawić, że ten młody człowiek przestanie wierzyć, że można coś zmienić, on nie traci nadziei i nie pozwala na to, by zniszczyć jego godność. I to jest właśnie przesłanie tej sztuki (książki pewnie też) oraz filmu - aby nigdy nie tracić nadziei bez względu na wszystko.

Pamiętaj Red, nadzieja to dobra rzecz – najlepsza ze wszystkich, a takie nigdy nie umierają.
- Andre Dufresne -


W roli Andre wystąpił Mateusz Damięcki. No właśnie - Mateusz Damięcki. Była to dla mnie okazja, żeby zmienić zdanie o aktorze, którego w pierwszej kolejności kojarzyłam z dennym filmem Kochaj i tańcz. Co prawda po raz pierwszy nie wyszłam z Teatru Syrena w obłędzie zakochania, ale muszę przyznać, że Mateusz Damięcki był bardzo przekonywujący w roli Andre. Skazano go na sukces i moim zdaniem go odniósł. Ellisa 'Reda' Reddinga zagrał Tomasz Sapryk - również świetnie dobrany do tej roli. Znalazła się też obłędna rólka dla Wojciecha Dyr. Malajkata :-) Cudeńko, ale nie zdradzę szczegółów. Powiem jedynie, że raczej nie chodzi o Ritę Hayworth :-) Do tego wszystkiego świetnie przygotowana i różnorodna (!) scenografia. Dokładnie tak - scenografia. To nie tylko monotonne drzwi celi więziennych. To dużo więcej.



Nie sądziłam, że da się przełożyć opowiadanie Stephena Kinga na sztukę teatralną, a tu proszę! Udało się - to za mało powiedziane. Skazani na Shawshank w wersji warszawskiej Syreny to sztuka naprawdę godna polecenia.