niedziela, 16 maja 2010

Blondynka nie tylko śpiewa w Ukajali

Beata Pawlikowska 
Blondynka śpiewa w Ukajali. Nowe przygody w Ameryce Południowej 

Wydawnictwo: 
National Geographic
Rok wydania: 2005
ISBN: 83-89019-96-5
Liczba stron: 
221
Seria wydawnicza: 
Na krańce świata



Przygodowa opowieść o wyprawie przez peruwiańskie Andy i podróży statkiem niewolników po rzece Ukajali. Ze specjalnym dodatkiem pt. "Blondynka w kuchni (peruwiańskiej)" zawierającym oryginalne peruwiańskie przepisy kulinarne.

***********
 Lubię książki Beaty Pawlikowskiej.

Blondynka śpiewa w Ukajali to zapiski z fascynującej podróży po Ameryce Południowej - od Limy po Iquitos. Nie jest to przewodnik czy poradnik. To książka bogata w dowcipne opisy, refleksje, nazwane i nienazwane emocje. To zapiski mające charakter wspomnień. Podoba mi się to, że pani Beata podaje również w swoich opowieściach podstawowe informacje o osobach, miejscach, zjawiskach, o których na pewno się słyszało, ale nie do końca daje się to konkretnie skojarzyć. Dzięki temu te osoby i miejsca nie są dale odrealnione, istniejące gdzieś i kiedyś, tylko stają się kimś/czymś konkretnym, nabierają własnego charakteru i zaczynamy mieć o nich konkretne wyobrażenia. Przynajmniej ja tak mam.

Po przeczytaniu tej książki mam też odczucie, że ja też tam byłam, że płynęłam zatłoczonym statkiem, wisiałam w hamaku, stałam w kolejce po jedzenie, szukałam noclegu, że przeszkadzała mi głośna muzyka na ulicach, że z głodu zjadłam zepsutego pomidora :-)

Poza tym, że są to opowiastki mające charakter wspomnień, to są tam też wartościowe przemyślenia dotyczące tego, co dla kogoś jest w życiu ważne, a o tym to akurat bardzo lubię czytać...

A do tego na osłodę rysunki autorki, przy których nie trzeba silić się na uśmiech, bo pojawia się samoistnie :-)


************
I jeszcze raz odpowiem tym, którzy mnie pytali: Po co tam jeździsz, jeżeli tam jest tak okropnie? Cały ten strach, głód, zmęczenie, zmaganie się z własną słabością, ryzykowanie życiem, tropikalne choroby, duchy, dzikie zwierzęta, moskity roznoszące malarię... Po co?
Jeżdżę tam między innymi po to, żeby zrozumieć jak wspaniałą rzeczą jest talerz gorącego makaronu wymieszany z tuńczykiem z puszki.
Nie rozumiałam tego wcześniej. Mój świat w Polsce miał wyraźnie wytyczone granice, był w dużym stopniu przewidywalny i składał się z różnych wynalazków, które w moim przekonaniu "należały mi się" i nawet nie dostrzegałam, że istnieją i że ja mam przywilej korzystania z tak genialnych urządzeń jak:
- lodówka, w której jest zawsze zimno,
- sklep, w którym zawsze i bez trudu można upolować coś do jedzenia,
- płaski, równy, twardy chodnik, po którym się wygodnie chodzi,
- telefon, przez który można się komunikować z resztą świata,
- elektryczność - dzięki której działa radio i lodówka, świeci światło, pracuje komputer, kuchenka do gotowania, telewizor i mnóstwo innych rzeczy,
- pralka - do której tylko się wrzuca brudne rzeczy, dodaje proszku i sama pierze do czysta,
- samochód, samolot, pociąg, autobus!
- dach nad głową,
- łóżko, w którym nie zaskoczy mnie lodowaty deszcz, nie oblezą pluskwy ani nie odwiedzi jadowity wąż!...
- łazienka, w której sedes stoi zawsze w tym samym miejscu i nic nie czai się, żeby mnie dziabnąć w wypiętą część ciała. [str. 176]
Przypuszczam, że powyższy fragment przeczytam jeszcze wielokrotnie. Mam zamiar do niego wracać, kiedy mi się będzie chciało na coś ponarzekać, na przykład jak nie będzie prądu przez dwie godziny, jak będę jechać po polskich dziurawych drogach, jak zabraknie mi jakiegoś produktu potrzebnego do przygotowania potrawy, jak białe rzeczy wyjęte z pralki nie będą śnieżno białe tylko po prostu białe, jak mi się wyładuje komórka, jak będę stać w korku (oj, to nie będzie proste), jak mnie ukąsi zwykły komar, jak ... - jest jeszcze wiele sytuacji, w którym niepotrzebnie strzępi się język. I po co? Przecież nie jest źle.

Chwilami miałam wrażenie, że czytam o zamierzchłym średniowieczu. Dopiero hasła 'dyskoteka' i  'Ricky Martin' uświadomiły mi, że to wszystko dotyczy teraźniejszości. Taki świat istnieje naprawdę. Tam mieszkają ludzie. I pewnie niejeden z nich na pytanie, czy jest szczęśliwy, bez wahania odpowie, że tak.

A swoją drogą chciałabym kiedyś móc posmakować takiego świata, który nie mieści mi się w głowie - świata, gdzie prąd jest dostępny dopiero po zmroku, gdzie śmieci wyrzuca się hurtem do rzeki, gdzie pieczone mrówki mogą okazać się rarytasem dla podniebienia, gdzie zamiast prysznica mamy do dyspozycji beczkę z wodą...

I chciałabym znaleźć się w mieście Iquitos, do którego nie prowadzi żadna droga lądowa, a dotrzeć tam można tylko samolotem albo statkiem.

***********
Jeszcze jeden cytat, o ekologii po amazońsku - zrobiła na mnie spore wrażenie...
W jednej z osad nad Ukajali mianowano nowego burmistrza. Był świadomy ekologicznie. Rozumiał, że nie wolno wrzucać śmieci do rzeki, bo rzeka potem jest zatruta i nie można czerpać z niej wody. Kazał w całej wiosce ustawić kosze i porozklejał plakaty na domach. Ksiądz na kazaniu przypomniał, że odpadki wrzucamy do koszy, a nie do rzeki. Będzie nam się lepiej żyło. Woda będzie czystsza. Chorób będzie mniej.
Ludzie posłuchali. Przestali wyrzucać śmieci przez okno do rzeki, wynosili je do koszy. W wiosce zaczęło wprawdzie nieziemsko śmierdzieć, ale burmistrz był zadowolony. Kiedy kosze się napełniły, zamówił śmieciarkę. Przyjechała, wessała w siebie zawartość wszystkich śmietników, a potem pojechała za wioskę, stanęła na brzegu rzeki i ... [str. 136]
No właśnie - co się dalej stało, nietrudno się domyślić.

*************
Podsumowując, zapisuję się na kolejną podróż z Beatą Pawlikowską. Jeszcze nie wiem dokąd ani kiedy. Ale jak tylko nadarzy się okazja (czyli jak coś upoluję w bibliotece) to wyruszam w drogę.

Moja ocena 5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz