sobota, 28 stycznia 2012

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął – Jonas Jonasson


Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął
Jonas Jonasson


Tytuł oryginału: Hundraåringen som klev ut genom fönstret och försvann
Tłumaczenie: Joanna Myszkowska-Mangold
Świat Książki
Warszawa 2012
416 stron
*****************
 Pierwsze zdanie:
Można by pomyśleć, że mógł się zdecydować wcześniej albo przynajmniej mieć na tyle przyzwoitości, żeby poinformować otoczenie o swojej decyzji.
Ostatnie zdanie:
I tak też zrobił.
*****************
Bohaterowie:
Allan Karlsson, Julius Jonsson, Benny Ljungberg, Ślicznotka, Aronsson
*******************
Sto lat, sto lat niech żyje, żyje nam! Urodziny – imprezka, torcik, dobre winko, prezenty, grono przyjaciół... – oto standardowe skojarzenia z obchodzeniem urodzin. Bohater powieści szwedzkiego pisarza Jonasa Jonassona odbiega jednak od wszelkich standardów. W dzień swoich setnych urodzin wyskakuje przez okno i znika z domu spokojnej starości. I tak zaczyna się ciąg wydarzeń, jakiego nie udałoby się nikomu zaplanować, choćby się nie wiem jak starał. Wszystko co się dzieje – z kradzieżą i morderstwami włącznie – jest dziełem przypadku, a Allan staje się uczestnikiem tych nieprawdopodobnych wydarzeń. Bo czy można zaplanować to, żeby zgładzić kogoś przy pomocy... słonia?

W powieści Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął przeplatają się wydarzenia z dwóch wymiarów czasowych – bieżące i minione. To, co dzieje się tu i teraz pełne jest „przypadkowości”, a jest ona tak nieprawdopodobna, że aż śmieszna. Pomiędzy wydarzenia bieżące wplecione zostały opowieści o dokonaniach Allana i jego wpływ na  znaczące dla historii ludzkości zdarzenia, w których Allan – również niejednokrotnie całkiem przypadkowo – brał udział. Jako specjalista mający do czynienia z materiałami wybuchowymi trafił w takie kręgi, gdzie niejeden chciałby się wkręcić. Mało tego – Allan nie tylko był świadkiem wydarzeń dwudziestego wieku, ale stał się całkiem bliskim znajomym ważnych polityków i decydentów. Miał do czynienia z takimi osobami jak prezydent Churchill, Truman, Kim Ir Sen, Mao Zedong czy Stalin. Nieźle, prawda?

Na początku miałam wątpliwości, czy spodoba mi się ta książka. Trochę mnie zniechęcił sam tytuł, bo nie przepadam za opisowymi tytułami typu Chłopiec, który spał pod pierzyną ze śniegu (H. Mankell) czy Kot, który... (L.J. Braun) – i tu już można dodać właściwie wszystko. Myślę, że prędzej by mnie zainteresowała pozycja o tytule Urodzinki stulatka, Gdzie jesteś, Allanie, Ciekawy przypadek Allana Karlssona czy nomen omen Karlsson z okna. :-) Kiedy zorientowałam się, że można się spodziewać sporej dawki czarnego humoru, moje obawy wzrosły, bo również nie gustuję w tego typu historiach. O ile ‘humor’ – jak najbardziej, o tyle ‘czarny’ – niekoniecznie. Jednak genialne dialogi i komiczne sytuacje sprawiły, że w trakcie czytania wielokrotnie wybuchałam śmiechem. Udało się Jonasowi Jonassonowi rozbawić mnie do łez. Polecam więc z czystym sumieniem.
*****************
Zachwycający cytacik:
- Cześć, Allan, Harry z tej strony.
- Jaki Harry? – spytał Allan.
- Truman, Allan. Harry S. Truman. Prezydent, na Boga!
- Aha, jak miło! Dziękuję za kolację, panie prezydencie...[str. 135-136]

  Moja ocena: 5/6

Bardzo dziękuję wydawnictwu Świat Książki za egzemplarz recenzencki.


niedziela, 22 stycznia 2012

Kwiaty na poddaszu – Virginia C. Andrews


Kwiaty na poddaszu
Virginia C. Andrews

Tytuł oryginału: Flowers in the Attic
Tłumaczenie: Bożena Wiercińska
Świat Książki
Warszawa 2011
380 stron
*****************
 Pierwsze zdanie:
Nadzieję powinno się malować na żółto, kolorem słońca, które tak rzadko oglądaliśmy.
Ostatnie zdanie:
Ale dzieje naszego przetrwania to już zupełnie inna historia.
*****************
Miejsca akcji:
USA - Pensylwania, Gladstone
USA - Virginia, Charlottesville

*******************
Bohaterowie:
Chris, Cathy, Carrie, Cory Dollanganger, Corrine - matka, Christopher - ojciec, dziadek Malcolm, babcia
*******************
Kwiaty na poddaszu Virginii C. Andrews to poczytna powieść (czasem zaliczana do powieści grozy), pierwsza w serii o rodzeństwie Dollanganger, która właśnie doczekała się wznowionego wydania (Świat Książki, PREMIERA: 15 lutego 2012). W Stanach została po raz pierwszy opublikowana w 1979 roku i oprócz dużego sukcesu wzbudziła jednocześnie wiele kontrowersji ze względu na tematykę. Pewnie niejedna osoba będzie ciekawa, jakaż tematyka mogła tak poruszyć Amerykanów, że w niektórych środowiskach książka ta była zakazana? Z notki wydawcy na okładce dowiemy się tylko tyle, że jest to „wciągająca opowieść o rodzinnych tajemnicach i zakazanej miłości”. Nietrudno jednak wyczytać w Internecie, jakiego rodzaju zakazanej miłości dotyczy ta powieść. Poza tym pewnie wiele osób oglądało też film, który powstał na jej podstawie, więc nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli napiszę, że chodzi o kazirodztwo.

Najciekawsze jest to, że w moim odczuciu ta tematyka niczego dobrego nie dodaje tej powieści i wydaje się zupełnie zbędna. We mnie fragmenty, które dotyczyły intymnych relacji między rodzeństwem Chrisem i Cathy wzbudziły jedynie odrazę. Jest tu tyle innych zagadnień, które można by „wyłowić” z nierealnych zdarzeń, które przytrafiają się bohaterom. Jest tam i żądza posiadania, i zakłamanie oraz wewnętrzna niespójność, i molestowanie, i przekraczanie granic wytrzymałości. Jest też nadzieja i marzenia, z których trudno zrezygnować.

Kwiaty na poddaszu będę wspominać jako doskonały przykład powieści wywołującej mocno paradoksalne uczucia. Na początku miałam ochotę odłożyć ją z powrotem na półkę głównie ze względu na język, jakim jest napisana. Narratorką opowieści jest Cathy, starsza siostra bliźniąt Carrie i Cory’ego i młodsza siostra Chrisa, która w momencie znaczącym dla całej historii, jest dwunastoletnią dziewczynką. Nie wiem, czy autorka specjalnie starała się upraszczać wypowiedzi dziewczynki, czy zawsze pisała takim językiem, bo jest to pierwsza książka Virginii C. Andrews, jaką czytałam. W każdym razie chwilę mi zajęło przyzwyczajenie się do tego ubóstwa językowego i niezręcznych wypowiedzi. I co ciekawe – o ile język powieści przeszkadzał, a o tyle bieg zdarzeń – choć chwilami dość przewidywalny – sprawiał, że trudno mi było książkę odłożyć. Może dlatego, że chodziło o dzieci, ich cierpienie, niesprawiedliwość, jakiej doświadczały? Mimo swej przewidywalności fabuła jest wciągająca i chciałoby się nie tylko jak najszybciej poznać losy czwórki bohaterów. A może tylko dowiedzieć, jak długo jeszcze będą zwlekać z podjęciem jedynej sensownej decyzji, o którą aż się prosi od samego początku i którą oczywiście na koniec podejmują...

Gdybym miała ocenić tę książkę, biorąc pod uwagę tylko pierwsze wrażenie, powiedziałabym, że jest schematyczna, kompletnie niewiarygodna, a chwilami odrażająca. Jednak mimo tych – wydawałoby się – zasadniczych braków, niesamowicie trzyma w napięciu. I na tym polega jej paradoks – chciałoby się odłożyć, a nie można. :-)
Jestem przekonana, że spodoba się czytelnikom, którzy lubią nieskomplikowane książki z dreszczykiem emocji.
*****************
 Moja ocena: 2/6
w tym jeden punkt za to napięcie,
a drugi za śliczną okładkę :-)

Bardzo dziękuję wydawnictwu Świat Książki za egzemplarz recenzencki.


środa, 18 stycznia 2012

Krawcowa z Madrytu – Maria Dueñas


Krawcowa z Madrytu
Maria Dueñas 

Tytuł oryginału: El tiempo entre costuras
Tłumaczenie: Dorota Elbanowska
Świat Książki
Warszawa 2011
598 stron
*****************
 Pierwsze zdanie:
Mój los eksplodował za sprawą maszyny do pisania.
Ostatnie zdanie:
A może istnieliśmy, ale nikt nas nie zauważył, niewidocznych, lecz obecnych pod podszewką historii owych czasów, które upłynęły mi przy szyciu.
*****************
Miejsca akcji:
Hiszpania – Madryt
Maroko – Tanger, Tetuan
Portugalia – Lizbona

*******************
Bohaterowie:
Sira Quiroga, Dolores Quiroga, Ignacio Montes, Ramiro Arribas,  Rosalinda Fox, Juan Luis Beigbeder, Gonzalo Alavaro, Candelaria, Marcus Logan


*******************

Wróciłam właśnie z krótkiego wypadu do Pragi. Śmieszne, ale zabrałam tam ze sobą Krawcową z Madrytu. Lokalizacyjnie nie za bardzo to pasuje, ale wybrałam tę książkę na wyjazd ze względu na jej sporą objętość. Prawie sześćset stron miało być gwarancją zapewnienia sobie czytelniczej rozrywki nie tylko w drodze, ale i w trakcie wieczornego wypoczynku. I owszem – rozrywka była – i to niebylejaka. Debiut hiszpańskiej autorki Marii Dueñas okazał się niezwykle udany. Przymiotniki, jakimi mogę z czystym sumieniem opisać tę powieść, to: przemyślana, wciągająca, wzruszająca, niezwykła – krótko mówiąc – genialna. 

Tłem dla głównej akcji powieści są historyczne wydarzenia (poparte bogatą bibliografią, co nieczęsto zdarza się w powieściach), przedstawione w sposób bardzo rzeczowy i przystępny, idealnie wkomponowane w tekst, i mimo że nie jest ich mało, nie są w żaden sposób nużące czy niepotrzebne. Sposób, w jaki wszystko zostało poukładane, wydaje mi się bardzo przemyślany i uporządkowany. Główną bohaterką jest młoda dziewczyna, córka krawcowej, wychowana jedynie przez matkę, od dziecka uczona ciężkiej pracy. Maria Dueñas uczyniła jednym z jej marokańskich przyjaciół Feliksa, który dzielił się z Sirą swoją wiedzą. Nie jest to zwyczajna powieść historyczna z wątkiem miłosnym. Najbardziej wartościowe wydało mi się ukazanie procesu przemiany bohaterki z naiwnej, nierozsądnej dziewczyny, która szła jak w ogień za pozorami miłości w kobietę pełną samozaparcia, zdecydowaną, odważną, ambitną, uparcie dążącą do wyznaczonego celu. Sira pracowała nad sobą, wymagała od siebie i była wobec siebie bardzo stanowcza, nie załamywała się i nie poddawała. Jej postawa wzbudziła mój podziw.

Książka podzielona jest na trzy części, które nazwałabym czasem naiwności, czasem goryczy i ciężkiej pracy krawieckiej, czasem pracy na rzecz ojczyzny. Rozdziały na ogół kończą się w taki sposób, że nie przerwanie czytania właściwie graniczy z cudem, bo to właśnie owe zakończenia rozbudzają i tak już mocno poruszoną ciekawość. Dla przykładu: "W tym czasie nastąpiły wydarzenia, które na zawsze zmieniły moje życie." [str. 344]

Oprócz tego bezpośrednia opowieść krawcowej (narracja w pierwszej osobie) sprawia, że czytelnikowi trudno się zdystansować i – chcąc nie chcąc – emocjonalnie uczestniczy w wydarzeniach i towarzyszy Sirze w jej zmaganiach z rzeczywistością. Miałam wrażenie, że tyle razem przeżyłyśmy...

Jeśli więc uznacie za interesujący „patchwork” złożony z zawiedzionej miłości, kłamstwa, zdrady, wojny, decydentów, od których zależały losy państw, akcje szpiegowskie, ale i z przyjaźni, świata mody, odwagi, gotowości do walki o dobro ojczyzny, to zapewniam, że nie pożałujecie.
*****************
 Moja ocena: 6/6

Bardzo dziękuję wydawnictwu Świat Książki za egzemplarz recenzencki.





sobota, 7 stycznia 2012

Opowieści z Wilżyńskiej Doliny - Anna Brzezińska


Opowieści z Wilżyńskiej Doliny
Anna Brzezińska
Agencja Wydawnicza RUNA
Warszawa 2011
374 strony
*****************
 Pierwsze zdanie:
Z Wilżyńskiej Doliny wszędzie było daleko.
Ostatnie zdanie:
I później nie widzieli jej więcej.
*****************
Ja wam to w tajemnicy po starej znajomości zwierzę, że książka owa umęczyła mnie przeokrutnie. Całej jej zmóc nie dałam rady, bom nie chciała czasu zmitrężyć. Ano, przycupnęłam, poczytać chciałam, ale z każdą stroną wykrzywiało mnie z niesmakiem, pojmujecie? Toć ja wam powiadam – ajuści żadna siła mnie nie zmusi, żeby czytanie dokończyć. Wedle tego, że książka owa i nagrodę zdobyła, i niejednemu czas umiliła, pewnie ludziska niektóre będą się dziwować. Może coś sobie uroiłam i źle rozprawiam, ale być to nie może, żebym takie niesmaczności polubiła. A że się starałam, to mam nadzieję, że zrozumienie dla mej niedoli znajdziecie. Pomiłujcież, proszę! 
*******************
Moja ocena: 
Nie oceniam, bo nie dokończyłam, 
a nie dokończyłam, bo mi zupełnie nie odpowiadał styl i tematyka.

Książkę przeczytałam w ramach akcji Włóczykijka.



Jak niczego nie rozpętałem - Harosław Jaszek


Jak niczego nie rozpętałem
Harosław Jaszek
Wydawnictwo IMG Partner
Warszawa 2010
146 stron
*****************
 Pierwsze zdanie:
Samolot oderwał się od pasa startowego i stopniowo nabierał wysokości.
Ostatnie zdanie:
Nie było mnie tutaj.
*****************
Jak niczego nie rozpętałem to krótka książeczka ‘z charakterkiem’ czy może ‘z pazurkiem’... Harosław Jaszek, którego znam już z książki Jak niechcący spowodowałem upadek światowego koncernu, zebrał w niej wspomnienia z czasów służby w Ludowym Wojsku Polskim. Nie jest to jednak typowy zbiorek wspomnień, ale zbiorek śmiesznie ujętych wydarzeń oraz zabawnych dialogów, podkoloryzowanych przy pomocy mocno ironicznego, miejscami wręcz prześmiewczego, tonu. Generalnie odniosłam wrażenie, że celem książki nie są wspomnienia same w sobie. Nadrzędnym celem wydaje się chęć rozbawienia czytelnika, co w wielu miejscach udaje się autorowi.

Kiedy słyszę, że ktoś na ochotnika zgłosił się do wojska – i to jeszcze w czasach, kiedy na ogół każdy młody mężczyzna od wojska uciekał – przypominają mi się opowieści o tym, jak poszczególni znajomi wymigiwali się od przymusowej służby wojskowej i jakie wybiegi zastosowali. Popularna była postawa uciekania przed wojskiem, a tu mamy do czynienia z młodzieńcem, który z własnej i – w zasadzie póki co nieprzymuszonej – woli zgłasza się na służbę w wojsku. Zastanawiające... W wyniku różnych zdarzeń ląduje na służbie wojskowej w Syrii, niedaleko Damaszku. A tam czeka go spotkanie z jakże inną niż polska rzeczywistością...

W książce tej znajdziemy opisy wielu zabawnych sytuacji i dialogi, na jakie w polskiej rzeczywistości nie do końca mamy szansę trafić. Bezsens decyzji, sytuacji, ustaleń i wydarzeń dla osób, które nie zetknęły się z ówczesnymi realiami, mogą wydać się jakimś „matriksem” Niektóre sytuacje są naprawdę zabawne i wywołały u mnie wybuchy śmiechu.

Dla mnie najciekawsze były jednak wszelkie „zabawy językowe” i kulturowe ciekawostki, jak na przykład arabskie pojmowanie „jutra” czy targowanie się ze sprzedającymi.
Najbardziej rozśmieszył mnie jednak mój wniosek końcowy – otóż jest to książka, która po przetłumaczeniu na język obcy i przedstawiona innej społeczności czytelniczej niż polska, zupełnie nie znalazłaby zrozumienia. Trzeba znać polską rzeczywistość, żeby zrozumieć większość przedstawianych sytuacji.

Czy jako włóczykijka książka Harosława Jaszka powinna dalej podróżować? Sądzę, że tak. Niejednego czytelnika pewnie rozbawi i niejednemu pozwoli na zapoznanie się z tym, na jakie sytuacje jeszcze nie tak dawno temu można było trafić w wojsku.


*******************
Moja ocena: 4+/6

Książkę przeczytałam w ramach akcji Włóczykijka.



środa, 4 stycznia 2012

Kalinka - Andrzej Lipiński


Kalinka
Andrzej Lipiński
Wydawnictwo Dobra Literatura
Słupsk 2011
236 stron
*****************
 Pierwsze zdanie:
Pewnego dnia zasadziliśmy z żoną Roślinkę.
*****************
Z różnych powodów co jakiś czas sięgam po książki dotyczące ludzkiego cierpienia, chorób, śmierci... Nie każdy moment w życiu jest jednak na to odpowiedni. Muszę mieć pewność, że będę umiała się zdystansować i że zanadto nie poddam się emocjom. W związku z tym Kalinka naczekała się na półce.

Autorem historii miłości rodziców do chorej córeczki jest... No właśnie - kto? Los, Bóg, przypadek, 'popsuty' gen? Andrzej Lipiński, ojciec Kalinki, u której zdiagnozowano rdzeniowy zanik mięśni - chorobę, która zwykle nie pozwala żyć dłużej niż sześć lat, dzieli się w książce Kalinka swoimi wspomnieniami i trudnymi przeżyciami. Wieść o nieuleczalnej chorobie - zwłaszcza gdy dotyka ona niewinną, bezbronną istotę - od zawsze wywoływała krzyk duszy i pytanie „dlaczego?”.  Dramatyzm sytuacji wzrasta, gdy chodzi o własne dziecko; gdy nie jest to gdzieś, ale tutaj; gdy osobą, która staje w obliczu choroby nie jest ktoś, ale ktoś najbliższy. I gdy jest się bezsilnym wobec tego, co nieuniknione. Gdy wszelkie działania mające przywołać cud, okazują się walką z wiatrakami. A cud, w który się wierzyło, nie nadchodzi. ‘Cud’ w rozumieniu rodziców...

Momentem, który mnie wzruszył, było spojrzenie ojca w oczy Kalinki i uświadomienie  sobie, że świat córeczki jest dla niej „normalnym” światem, że ona jest uznawana za nieszczęśliwą przez tych, którzy wiodą „normalne” życie, że dla niej normalny świat to mama i tata, którzy są blisko i przy których Kalinka czuje się bezpiecznie.

Nie pokuszę się o to, aby próbować wytłumaczyć, czym jest ta książka, i co autor chciał przekazać. To, co czytelnik w niej odnajdzie, zależy również od jego własnych życiowych doświadczeń.

Ocena, którą wystawiam, to wyłącznie ocena za język, jakim napisana jest książka, opracowanie graficzne, ładne wydanie. Nie oceniam przeżyć, decyzji, postawy rodziców, bo to ocenie nie podlega. Wiem, że większość rodziców w podobnej sytuacji robi to samo – daje z siebie tyle, ile może. A Andrzej Lipiński i jego żona Barka dali Kalince bardzo, bardzo wiele. Na pewno mogą z czystym sumieniem powiedzieć sobie: „Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy”. A ja dodam, że nawet więcej.


*******************
Moja ocena: 5,5/6

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Dobra Literatura za egzemplarz recenzyjny.


wtorek, 3 stycznia 2012

Naga cytra - Shan Sa

Wkraczam w Nowy Rok z nadzieją, że Nowy Rok będzie równie obfity w czytelnicze doznania jak rok 2011 (przeczytałam 111 książek). Życzę tego wszystkim molom książkowym i sobie też. :-)

O ile grudzień jako tako sprzyjał czytaniu i książek i Waszych blogowych wpisów (ach, te długie zimowe...? wieczory!), o tyle z pisaniem było u mnie naprawdę marnie. W Nowy Rok wkroczyłam więc ze zobowiązaniami i zaległościami jeszcze z zeszłego roku. Przesądna nie jestem, ale mam poczucie, że czegoś nie dokończyłam. Przystępuję więc do dzieła, aby nadrobić zaległości.


Naga cytra
Shan Sa
Tytuł oryginału: La cithare nue
Tłumaczenie: Krystyna Sławińska
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2011
272 strony
*****************
 Pierwsze zdanie:
Wielkie, barbarzyńskie najazdy zaczęły się w III wieku.
Ostatnie zdanie:
Pisz dla nas!
*****************
Miejsca: 
Azja - Chiny
*****************

‘Szum gór’ czyli Shan Sa to imię, jakie przyjęła chińska pisarka i malarka Yan Ni-Ni, zamieniając swe pełne prostoty imię oznaczające ‘chińską dziewczynkę’. Przyznam, że w trakcie czytania Nagiej cytry stopniowo rosło moje zainteresowanie autorką.
Nieprawdopodobne wydawało mi się to, że Shan Sa w Nagiej cytrze jednocześnie pisze, maluje, gra, czym porusza wszystkie zmysły czytelnika. A przynajmniej moje. :-) Niesamowicie zaintrygowała mnie jej osoba. Dowiedziałam się, że Shan Sa mieszka w Paryżu, pisze po francusku, a jej książki były już kilkukrotnie nagradzane. W Polsce wydano już niektóre z nich, ale dla mnie było to pierwsze spotkanie z tą autorką. Jestem pewna, że nie ostatnie.

Daleki Wschód, a dokładnie Chiny, tajemniczy tytuł z cytrą - niecodziennym instrumentem, piękna okładka – oto co sprawiło, że uznałam to zestawienie idealne dla mnie. W trakcie czytania trafność wyboru potwierdzała się strona po stronie. Ta niebanalna powieść trudnego do określenia gatunku przesycona jest poetyką, barwnym, obrazowym językiem, plastycznymi obrazkami stworzonymi ze słów, z subtelnością i delikatnością, jakich mało. Oprócz elementów fantastyki i magii Shan Sa wprowadza tło historyczne i kulturowe dawnych Chin oraz pokazuje bogactwo zwyczajów i tradycji. Tworzy ciekawą przeplatankę składającą się z dwóch opowieści, z których każda ma swojego głównego bohatera: jedna Młodą Matkę, druga lutnika Shen Fenga. Opowieści te są umiejscowione w czasie dzielącym je o około dwieście lat. 

Szczerze powiedziawszy, na początku trochę trudno mi było skoncentrować się na długich opisach i nadążać za zmieniającym się czasem akcji, bo bardziej chłonęłam piękno języka niż bieg wydarzeń. Teraz – kiedy patrzę na tę powieść jako całość - mogę śmiało stwierdzić, że jest niezwykła: przemyślana i bliska doskonałości. Nie będę streszczać tych historii, bo najciekawsze jest to, co je łączy - to coś niewypowiedzianego, magicznego, zmysłowego, nierealnego. Świetne jest również zakończenie - dawno żadna z przeczytanych książek tak mnie nie zaskoczyła.

Ujął mnie bardzo świat herbaty „z ziarenkami lotosu, o zapachu hortensji, palonego sezamu, pigwy, kwiatów wiśni” [str. 12], jedwabiu o nazwach „Spóźniony śnieg kwitnącej gruszy”, „Sen na kameliowym moście”, „Śpiew wilgi w zielonej mgle” czy „Leniwe orchidee” [str. 17]. Język, jakim pisana jest ta powieść, to czysta poezja. Dla przykładu:

‘Feng szeroko otwiera oczy, aż do bólu,  aby uchwycić te kojącą wizję. Gdzieś daleko odzywa się ptak. Długi samotny trel, wahający się pomiędzy radością a smutkiem. Biedronka pełznie mu po skroni. Unosi rękę, żeby ją złapać, i wtedy orientuje się, że to łza.’ [str. 218]
Cytra - symbol tego, co w życiu cenne – rodzinnych wspomnień , miłości, historii, tradycji, ale też tego co w życiu nieuchronne - bólu i samotności, przyciąga i czaruje. Dałam jej się zaczarować kompletnie. Wam proponuję to samo. 

A dla zainteresowanych linki do stron, na których można poczytać więcej o tej zdolnej autorce:

Strona autorki

Informacje na wp


*******************
Moja ocena: 5,5/6

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Muza za egzemplarz recenzyjny.