czwartek, 28 lutego 2013

23/2013 Singapur. Czwarta rano - Marcin Bruczkowski

Wydawnictwo Rosner i Wspólnicy
Warszawa 2005
352 strony
Literatura polska
Gatunek: powieść

No cóż... Wiwatów nie będzie. Zdając sobie sprawę z tego, ile kosztowała książka Marcina Bruczkowskiego Bezsenność w Tokio, zanim pojawiło się jej kolejne wydanie, spodziewałam się, że powieść Singapur. Czwarta rano, którą jakimś cudem udało mi się upolować i nie zbankrutować, rzuci mnie na kolana. Tymczasem zmęczyła mnie tylko. Doczytałam ją do końca tylko i wyłącznie dlatego, że liczyłam na to, że w jakimś momencie będzie jakiś zwrot akcji i coś się zacznie dziać oraz że zagłębię się w singapurskich klimatach. Przeliczyłam się. Książka jest nudna od początku do końca.

Bohaterem jest Paweł – Polak, który mieszka i pracuje w Singapurze. Jego pasją jest muzyka oraz granie na perkusji. Wraz z kilkoma muzykami amatorami próbuje realizować swoją pasję, grając w zespole. Singapuru jako takiego jest w książce nie za wiele – jest tłem mniej lub bardziej istotnych wydarzeń w życiu Pawła. Bruczkowski usiłował pokazać życie w tym niewielkim państwie azjatyckim od strony przeciętnego mieszkańca, który zmaga się z codziennymi problemami, ale – moim zdaniem - średnio mu to wyszło. Owszem, ukazanie rzeczywistości z perspektywy Pawła pozwala spojrzeć na Singapur inaczej niż tylko z perspektywy turysty, który w trakcie zwiedzania wielu z tych aspektów nie ma jak poznać, ani doświadczyć, ale w zasadzie nie jest to nic szczególnego. Może ze dwie-trzy informacje były dla mnie nowe. Jedyne, co mi się spodobało, to zabawa językowa polegająca na tłumaczeniu języka singielskiego, czyli angielskiego w singapurskim wykonaniu. Cała reszta – fabuła, terminologia muzyczna, bohaterowie – po prostu nudne.

Spodziewałam się, że po przeczytaniu tej książki moje zauroczenie Singapurem sięgnie zenitu, że znajdę się ponownie w miejscach, które dane mi było zobaczyć i że odświeżę wspomnienia. Nic takiego nie nastąpiło...Nie omieszkam jednak sprawdzić w przyszłości, czym Bezsenność w Tokio zasłużyła sobie na niesłabnącą popularność.

Wyzwanie osobiste (luty/2013) Lista nr 4: Ileż można zwlekać...
oraz wyzwanie Z półki

 

środa, 27 lutego 2013

22/2013 Accabadora - Michela Murgia

Tytuł oryginału: Accabadora
Tłumaczenie: Hanna Borkowska
Świat Książki
Warszawa 2012
190 stron
Literatura włoska
Powieść obyczajowa

Accabadora, czyli - jak zostało wyjaśnione w podtytule - to ‘ta, która pomaga odejść’. Włoska pisarka Michela Murgia, o której nigdy przedtem nie słyszałam, ale, mam nadzieję, usłyszę jeszcze wiele razy, uczyniła bohaterką powieści kobietę zajmującą się – no właśnie... czym? Uśmiercaniem? Czy, bardziej eufemistycznie, pomaganiem w przejściu na drugą stronę?

Bohaterkami powieści są w zasadzie dwie kobiety: samotna, uboga kobieta Bonaria i jej wychowanka Maria Listru, odrzucona przez swoją matkę. Bonaria przyjmuje Marię pod opiekę i wychowuje ją, jak własną córkę. Wydawałoby się, że kobiet nie mają przed sobą żadnych tajemnic... Tymczasem Maria obserwuje, kojarzy fakty, i... nie może uwierzyć w to, co odkrywa.

Książka jest niesamowita i niezwykle oryginalna. Już sam tytuł tej powieści wydał mi się tak tajemniczy i zachęcający, że skusiłam się natychmiast. I to był bardzo dobry ruch :-) A do tego jeszcze przecudna okładka... Wszystko to tworzy kompozycję doskonałą. Czytelnik, który oczekuje, że książka poruszy go do głębi, że sprowokuje do przemyśleń, że zada niewygodne pytania, będzie usatysfakcjonowany. Przy tej książce nie odpoczniecie. To zaledwie 190 stron, ale za to wypełnionych trudnymi wyborami, mrokiem, tajemnicą, śmiercią.

Przeczytałam tę powieść już jakiś czas temu, ale to, co się w niej wydarzyło, tkwi we mnie nadal. Przekartkowałam ją sobie przed chwilą i przeczytałam kilka refleksyjnych fragmentów, ujętych w proste, ale piękne słowa. Tak dla smaczku - krótki cytat, początek jednego z rozdziałów:

Są myśli, które nie znoszą światła dziennego, podobnie jak oczy puszczyka. Rodzą się wyłącznie nocą, pełniąc role księżyca, niezbędnego do wywołania w najskrytszych zakamarkach duszy przypływów znaczeń. [str. 109]
Dla mnie oprócz tego wszystkiego wielkim plusem jest też to, że akcja tej niedługiej powieści dzieje się w małej wiosce na Sardynii, a ja – jak już nieraz pisałam – uwielbiam wyspy wszelakie i tego, co jest z nimi związane. Dzięki Accabadorze można się sporo dowiedzieć o dawnych zwyczajach i wierzeniach mieszkańców wyspy. To jedna z tych książek, których nie zapomnę.

Bardzo dziękuję wydawnictwu Świat Książki za egzemplarz recenzencki.


czwartek, 21 lutego 2013

21/2013 Do ostatniej łzy - Anna Quindlen

Tytuł oryginału: Every last one
Tłumaczenie: Maria Kabat
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2012
350 stron
Literatura amerykańska
Gatunek: powieść psychologiczno-obyczajowa
 
Do ostatniej łzy to druga książka Anny Quindlen, jaką czytałam. Pierwszą była Posiadłość Blessingów, która mi się bardzo podobała, ale nie napisałam o niej, bo czytałam ją na wakacjach i mnie leń ogarnął... Pamiętam błogość, wszechogarniający spokój i bardzo ciekawy temat: to była opowieść o mężczyźnie, który zaopiekował się znalezionym niemowlęciem...

Do ostatniej łzy to powieść o ludzkim dramacie. Na początku wydawało mi się, że to będzie książka o amerykańskiej rodzinie, która wiedzie zwyczajne życie, jak wiele innych rodzin. Z opisu wiedziałam jednak, że będzie jakieś ‘przed’ i jakieś ‘po’. I bardzo długo autorka kazała czekać, aż ‘to’ się wydarzy. Opowieść ta składa się z dwóch części – najpierw jest historia głównej bohaterki Mary Beth Latham, która opowiada o swojej rodzinie, o dzieciach – córce Ruby i bliźniętach Aleksie i Maksie, o codziennych zajęciach i problemach związanych z wychowaniem, czyli opowieść o tym, jak wyglądało życie Mary Beth zanim wydarzyła się tragedia, a w drugiej – co było ‘po’... Bohaterka bardzo precyzyjnie określa i analizuje odczucia, które jej towarzyszyły, kiedy jej życie legło w gruzach. Opowiada o powolnym procesie dojrzewania do tego, by spróbować zacząć budować życie od nowa, oraz o tym, co ją do tego motywowało.


Książka jest niezwykle poruszająca, smutna, ale nie dołująca. Anna Quindlen bardzo dokładnie i umiejętnie wnika we wnętrze bohaterki. Wielokrotnie zastanawiałam się, czy w ogóle jest możliwe, aby tak skrupulatnie opisać czyjeś odczucia, jeśli się samemu czegoś takiego nie przeżyło. Pewnie się da, ale trzeba być doskonałym obserwatorem i mieć świetny warsztat pisarski. A widzę, że ta Anna Quindlen spełnia oba te warunki. Po obfitości emocji, których mi dostarczyła, już wiem, że trafi na listę moich ulubionych autorów


Sugeruję, aby nie czytać zbyt wiele o tej książce, bo natknęłam się na opinie ze spojlerami, które zabierają co najmniej połowę przyjemności z odkrywania wydarzeń, jakie mają miejsce w tej powieści. Warto je odkryć samemu.


Wyzwanie osobiste (luty/2013) Lista nr 3: 'Posmakowałam, chcę więcej...'

wtorek, 19 lutego 2013

20/2013 Stokrotki w śniegu i Bliżej słońca - Richard Paul Evans

Tytuł oryginału: The Christmas List
Tłumaczenie: Ewa Bolińska-Gostkowska
Wydawnictwo Znak
Kraków 2010
Literatura amerykańska
Gatunek: powieść obyczajowa

Tytuł oryginału: The Sunflower
Tłumaczenie: Dorota Kaczor
Wydawnictwo Znak
Kraków 2012
Literatura amerykańska
Gatunek: powieść obyczajowa

W zeszłym miesiącu przeczytałam Stokrotki w śniegu Richarda Paula Evansa. Książka ta wywołała u mnie tyle pozytywnych emocji, że stwierdziłam, że w trybie przyspieszonym muszę przeczytać jeszcze coś ‘evansowego’. Z jednej strony wydawało mi się, że wszyscy oprócz mnie już znają twórczość tego autora. Z drugiej strony miałam wrażenie, że już kiedyś czytałam jakąś książkę Evansa, ale nie byłam pewna, czy ‘tego’ Evansa. I tu bukowniczek spełnił swoje zadanie jako wirtualny pamiętnik – okazuje się, że była to książka Doskonały dzień dokładnie tego samego autora.

O ile Stokrotki w śniegu podobały mi się ogromnie, o tyle Bliżej słońca, lub, jak kto woli, Słonecznik (bo i pod takim tytułem książka ta była wydana w Polsce) skończyłam w sumie tylko dlatego, że powieść tę bardzo szybko się czyta. To książka oparta na wziętej z życia historii dwojga ludzi, których połączyło przeznaczenie... Paul, przytłoczony ciężarem niepowodzeń w pracy, ucieka przed odpowiedzialnością do dalekiego Peru, gdzie angażuje się w pomoc bezdomnym dzieciom. Christine, porzucona przez narzeczonego dzień przed ślubem, jedzie z koleżanką na wycieczkę ... również do Peru. Można się domyślać, co będzie dalej. Historia może nie byłaby tak banalna, gdyby nie sposób, w jaki została przedstawiona. Bohaterowie są tak powierzchowni, że o jakimkolwiek rysie psychologicznym nie ma mowy. Dialogi tak płytkie, że nie powstydziłaby się ich niewolnica Izaura z brazylijskiej telenoweli. A w sumie szkoda, bo to naprawdę wartościowa historia pokazująca, jak ludzkie plany są weryfikowane przez życie. To również historia, która pokazuje, że „miłość jest silniejsza od bólu” [nie podaję numeru strony tego cytatu, bo został powtórzony co najmniej dziesięć razy].


Z kolei Stokrotki w śniegu z kolei to opowieść o wewnętrznej przemianie. Bohaterem jest James Kier, człowiek, który w życiu zawodowym osiągnął wielki sukces. Nie można jednak tego powiedzieć o jego życiu osobistym - przynajmniej do momentu, w którym go poznajemy. A poznajemy go w chwili, gdy pod wpływem niespodziewanych okoliczności przychodzi na niego chwila refleksji, która sprawia, że James chce zmienić swoje życie i naprawić krzywdy, których inni doznali z jego powodu. Stokrotki w śniegu to powieść o drodze do uzyskiwania przebaczenia i o wybaczeniu sobie samemu. To również powieść o szacunku do drugiego człowieka, o uczciwości i o prawdziwej miłości, o tym, że nie doceniamy tego, co mamy. To powieść o tym, jak bardzo można zawieść drugiego człowieka i o tym, jak trudno odzyskać zaufanie. Pewnie dla niektórych ta powieść to podobny banał, jak dla mnie Bliżej słońca, jednak na mnie zrobiła wrażenie. Przede wszystkim jest lepiej napisana – naprawdę odniosłam wrażenie, że obie te powieści napisał ktoś inny. 


Możliwe, że moje odczucia pokazują, że każda książka musi trafić na dobry moment u czytelnika, żeby mogła się podobać. Może po prost zbytnio się rozpędziłam z tym Evansem... Na razie wystarczy Evansa.

Obie książki przeczytałam w ramach Wyzwania osobistego (styczeń i luty 2013) 
Lista nr 1 "Chyba tylko ja nie czytałam..."

"Stokrotki..." to książka z mojej półki :-)

 

czwartek, 14 lutego 2013

19/2013 Anielska pomyłka – Barbara Kowalczyk-Hoyer

Novae Res
Gdynia 2013
218 stron
Literatura polska
Gatunek: powieść obyczajowa z nieziemską zagadką ;-)

Nie wiem, jak Wy, ale ja uwielbiam anioły i aniołki :-) Dlatego tytuł Anielska pomyłka oraz opis książki przykuły moją uwagę. Gorzej było, kiedy zobaczyłam książkę w realu: tytuł na okładce otoczony anielskimi skrzydłami, jakiś dziwny obrazek na okładce, zaśnieżony górski szczyt na tylnej okładce – lekko zalatywało kiczem, a tu, proszę, rewelacyjna zawartość w umiarkowanie atrakcyjnym opakowaniu.

Nie jest to powieść o życiu anielskich zastępów, ani o życiu w niebie, choć poznajemy pewne struktury „anielskiego świata”, które mają wpływ na ziemskie życie. To całkiem życiowa historia, zresztą wcale niełatwa. Główna bohaterka, Maja, to czterdziestoletnia kobieta, mocno doświadczona przez życie. Jej mąż Paul i mała córeczka Laura zginęli w katastrofie lotniczej dziewiętnaście lat temu... Taka strata nigdy nie zostanie wymazana z serca. Maja układa sobie dalej życie – zakłada nową rodzinę i stara się żyć najlepiej, jak umie. Poznajemy ją i jej drugą rodzinę – męża Michała oraz dzieci Amelkę i Tomka – kiedy przebywają na świątecznym wypoczynku w alpejskiej wiosce. W ułamku sekundy spokój Mai zostaje zmącony – wśród tłumu podążających na pasterkę Maja widzi przez chwilę Paula... Złudzenie? Chora wyobraźnia?  Duch przeszłości? Wystarczyła tylko chwila, aby odżyły wszystkie wspomnienia, aby zrodził się szereg pytań, na które niełatwo będzie jej znaleźć odpowiedź...


Powieść jest ciekawie skonstruowana – kolejne rozdziały dotyczą na zmianę przeszłości i teraźniejszości, więc przeszłe wydarzenia są odsłaniane stopniowo. Korci mnie, żeby napisać więcej, ale właśnie skasowałam kolejne dwa napisane zdania, bo stwierdziłam, że im mniej się napisze o tym, co jest w tej książce, tym lepiej. Przyjemność ze stopniowego odkrywania zagadki jest ogromna, a rozwiązanie autentycznie powala! Nie oczekiwałam po tej niepozornej książeczce, że dostarczy mi tylu emocji i tak wciągnie, a tu proszę - nie byłam w stanie jej odłożyć, zanim skończę. Zachęcam do zagłębienia się w historię Mai. Nie sądzę, by ktoś odgadł, jakie wyjaśnienie zagadki wymyśliła autorka. :-)



Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Novae Res - dziękuję serdecznie.

wtorek, 12 lutego 2013

18/2013 Pocztówki z Kresów przedwojennej Polski - Piotr Jacek Jamski

Wydawnictwo Naukowe PWN
Warszawa 2012
272 strony
Literatura polska
Gatunek: wspomnienia, historia

Wyobraźcie sobie, że przez kilkanaście ostatnich dni podróżowałam po świecie, który już nie istnieje... Podróżowałam po Kresach, po obszarze należącym kiedyś do Polski. Była to też podróż w czasie, bo dotyczyła czasów przed drugą wojną światową.

Ta niesamowita podróż stała się to możliwa dzięki pięknie wydanej publikacji albumowej PWNu Pocztówki z Kresów przedwojennej Polski. Autor Piotr Jacek Jamski, zebrał i ułożył w całość pocztówki, które przebywający na Kresach polski inżynier przesyłał swojej córce w latach 1932-1939. Odwiedzane miejscowości, panujące w nich zwyczaje, poznani ludzie, zabawne sytuacje, zapisują się w pamięci dzięki zapiskom na pocztówkach ułożonych w zgrabny, klimatyczny kolaż. Ubogacone trafnymi życiowymi spostrzeżeniami pocztówki są wyrazem troski, pamięci i miłości ojcowskiej. Dla nas to okazja do bliższego przyjrzenia się miejscom znanym z polskiej klasyki - Jezioro Świteź, Bohatyrowicze, Żółkiew, Nowogródek. 


Jedyne, co kompletnie nie pasowało do całości to wstęp mniej niż miernej jakości. Pokuszę się o to, by namówić kolejnych czytelników do barbarzyńskiego czynu, czyli pozbycia się owego wstępu. Odstrasza nadęciem i błędami zarówno językowymi, jak i korektorskimi. Sprawia wrażenie napisanego na kolanie i doczepionego w ostatniej chwili. Po usunięciu tego dobrodziejstwa książka znacznie zyska na jakości – gwarantuję :-)


A tak poza tym to jak najbardziej polecam tę piękną publikację nie tylko osobom zafascynowanym Kresami czy związanym z nimi, ale i tym, dla których byłoby to pierwsze zetknięcie z tym obszarem i rzeczywistością przedwojenną. Temat podany jest w sposób niezwykle oryginalny i przystępny. Warto skorzystać.

Dziękuję bardzo Wydawnictwu Naukowemu PWN za egzemplarz recenzencki.


niedziela, 10 lutego 2013

17/2013 Taniec szczęśliwych cieni – Alice Munro

Tytuł oryginału: Dance of Happy Shadows and Other Stories
Tłumaczenie: Agnieszka Kuc
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2013
356 stron
Literatura kanadyjska
Gatunek: opowiadania 

Lubię opowiadania. 

Przypomniałam to sobie ostatnio dzięki zbiorowi opowiadań Taniec szczęśliwych cieni kanadyjskiej pisarki Alice Munro, wymienianej jako kandydatki do Nagrody Nobla. To moje pierwsze spotkanie z twórczością Munro, choć wydane wcześniej Widok z Castle Rock czy Zbyt wiele szczęścia figurują od dawna na mojej liście "Chcę przeczytać". Może dobrze się stało, że nie trafiły wcześniej w moje ręce, bo dzięki temu rozpoczęłam poznawanie twórczości Munro od jej debiutu z 1968 roku. A debiut ten uważam za bardzo udany.


Taniec szczęśliwych cieni to tytuł ostatniego z piętnastu opowiadań. Ich bohaterowie to zwyczajni ludzie wiodący zwyczajne życie, przeżywający zwyczajne rozterki, zmagający się z codziennymi problemami. Co ciekawe, w trakcie czytania nie zorientowałam się, że książka ta została napisana tak dawno. Owszem, są sukienki z koronkami i gorsety, ale problemy bohaterów wydają się bardzo aktualne, co świadczy o ponadczasowym charakterze tych opowiadań. Myślę też, że jak na tamte czasy (druga połowa XX wieku), to opowiadania te są bardzo odważne. Munro pisze o zawiedzionej miłości, trudnych relacjach między ludźmi, przemijaniu, różnicach w postrzeganiu rzeczywistości. Najbardziej podobały mi się opowiadania: Dzień motyla, Czerwona sukienka, Biuro i tytułowy Taniec szczęśliwych cieni.


W kilku opowiadaniach zaskoczyło mnie zakończenie. Wydawało mi się, że opowiadanie jest niedokończone, że historia nie może się tak skończyć. Może, jak najbardziej może. Bo u Munro nie liczy się dalszy ciąg, ale ‘tu i teraz’. Ważne są bieżące odczucia bohaterów.


Opowiadania Alice Munro to z pozoru proste, codzienne, życiowe historie. Niby podobne, a jednak różne. Niby zupełnie odrębne, a jednak coś je łączy. Łączy je ukazywanie skomplikowanej ludzkiej natury, skłonności człowieka do skrywania tajemnic, poczucie tego, że w każdym człowieku jest to wewnętrzne „coś”, do czego nikt inny nie ma dostępu. W każdym opowiadaniu jest jakiś sekret, niedopowiedzenie, coś, o czym nie należy, nie powinno się, nie wypada, nie chce się mówić... Bo każdy ma prawo do własnych tajemnic.

Oszołomiona, tak jak one, ukryłam wszystkie sekrety na dnie serca i nigdy ich nie wyjawiłam. [str. 72]
Po prostu czekała, aż przyjdę do domu i opowiem jej o wszystkim, co się zdarzyło. A ja nigdy przecież tego nie zrobię. Nigdy. [str. 256]
Styl, jakim posługuje się Munro, charakteryzuje wnikliwość, precyzja w opisywaniu szczegółów, a jednocześnie prostota i oszczędność. Piękny, plastyczny język pobudza wyobraźnię i sprawia, że nietrudno wyobrazić sobie klimat kanadyjskiego miasteczka. Mimo prostego przekazu każda z historii ma w sobie coś, nad czym trzeba się zatrzymać. 

Jak najbardziej polecam!


Wyzwanie osobiste (luty/2013) Lista nr 1 "Chyba tylko ja nie czytałam..."

Bardzo dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za egzemplarz recenzencki. 


sobota, 9 lutego 2013

16/2013 Niewdzięczna pamięć - J. Bernlef

Tytuł oryginału niderlandzkiego: Hersenchimmen
Tłumaczenie: Alicja Oczko
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Warszawa 2010 
Seria: Zbliżenia
Literatura niderlandzka


Starość. Czy to nie jest tak, że każdy na swój sposób się jej boi? Trudny temat...

Pewnie wiele osób chciałoby dożyć późnej starości i cieszyć się miłością oraz szacunkiem wnuków, prawnuków... Nie możemy jednak zdecydować ani wybrać, jak nasza starość będzie wyglądać. Holenderski pisarz Hendrik Jan Marsman, piszący pod pseudonimem Bernlef, w swej książce Niewdzięczna pamięć pokazuje taki obraz starości, jakiej nikt z nas pewnie sobie nie życzy – stopniowa utrata pamięci i rozpad rzeczywistości, tożsamości, życia... Główny bohater, siedemdziesięciolatek Maarten Klein, w zastraszająco szybkim tempie traci pamięć. Rzeczywistość, w której tkwił przez lata, niknie w plątaninie wspomnień o bliskich, o pracy, o miłości, o domu rodzinnym. Mylą mu się osoby i miejsca. Rozmowy się nie kleją, trudno dobrać słowa.  Dzień myli się z nocą, żona z matką. Wszystko się miesza i staje się nie do ogarnięcia dla osoby dotkniętej demencją. A proces jest nieodwracalny... A z drugiej strony widać, jak głęboko są w  człowieku zakorzenione przyzwyczajenia, umiejętności, uczucia – wszystko to, co stanowiło o jego człowieczeństwie.


Książka jest niezwykle poruszająca, a pierwszoosobowa narracja  sprawia, że czytelnik bezpośrednio czuje zagubienie, bezradność, wstyd bohatera. Staruszek opowiada tak, jak umie, a czytelnik składa urywki jego opowieści w całość. Zadziwiające, jak skrupulatnie udało się autorowi odtworzyć myśli człowieka tracącego pamięć i pokazać, jak nieodgadniony jest ludzki umysł.


Byłabym ciekawa, jak Bernlef, posługujący się oszczędnym stylem i ważący słowa, przedstawiłby tę samą rzeczywistość z perspektywy Very, żony Maartena.


Lektura obowiązkowa dla otwartych na trudne tematy. 


 Wyzwanie osobiste luty/2013, lista nr 2 'Czekają i czekają...'
 oraz wyzwanie Z półki:


środa, 6 lutego 2013

15/2013 Krucha jak lód - Jodi Picoult

Tytuł oryginału: Handle with care 
Tłumaczenie: Michał Juszkiewicz
Prószyński i S-ka
Warszawa 2010
616 stron
Literatura polska
Gatunek: obyczajowe


Znowu Picoult. Znowu poważne problemy rodzinne. Znowu proces. Znowu mnóstwo pytań. Znowu emocje poruszone do bólu. I znowu zaskoczenie.

Kolejna książka o kruchości życia... Można powiedzieć, że w sensie dosłownym, ponieważ główna bohaterka, dziewczynka Willow O'Keefe, choruje na nieuleczalną chorobę osteogenesis imperfecta, samoistną łamliwość kości, polegającą na tym, że jej kości są tak delikatne, że może je skruszyć niewłaściwy dotyk, zbyt gwałtowny ruch, czy nieodpowiednia zabawa. Ale cieszy się życiem, ma marzenia, kocha i jest kochana. Choroba Willow jest jednak tylko punktem wyjścia do złożonej sytuacji rodziny
O'Keefe. Autorka stawia tyle pytań, że nie sposób wszystkich wymienić. Dotyka przeróżnych problemów, które są ze sobą tak mocno sprzężone, że poruszenie jednego, pociąga za sobą kolejne. Bohaterowie mierzą się nie tylko z chorobą Willow, ale również z własnymi relacjami małżeńskimi, niedostrzeganymi przez dłuższy czas problemami drugiej córki, rozterkami związanymi z procesem o "niewłaściwe urodzenie" skierowanym przeciwko najbliższej przyjaciółce i lekarce prowadzącej ciążę Charlotty O'Keefe. A czytelnik? A czytelnik raczej nie jest w stanie spokojnie słuchać opowieści przekazywanej Willow przez poszczególnych członków rodziny i znajomych. Czytelnik jest zmuszony do przemyśleń, do określenia się, po czyjej jest stronie, do ocenienia postępowania bohaterów. Ma zdecydować, czy warto.

Jedyne, co mi się nie podobało, to narracja, poprzez którą książka staje się opowieścią skierowaną do głównej bohaterki. Przeszkadzało mi to. Cała reszta - rewelacyjna!

 Wyzwanie osobiste styczeń/2013, lista nr 3 'Posmakowałam, chcę więcej...'
oraz wyzwanie Z półki:
 
 

wtorek, 5 lutego 2013

14/2013 Jak zostać królem - Mark Logue, Peter Conradi

Tytuł oryginału: The King's Speech
Tłumaczenie: Bożenna Stokłosa
Świat Książki
Warszawa 2011
336 stron
Gatunek: biografia

Pewnie wielu osobom tytuł Jak zostać królem zapewne bardziej kojarzy się z nagrodzonym kilkoma Oskarami filmem niż z książką napisaną przez Marka Logue'a. I w sumie prawidłowo – książka bowiem na nagrody literackie raczej nie zasługuje, choć jak najbardziej ma kilka zalet.

Jest to opowieść o życiu i pracy
australijskiego logopedy Lionela Logue'a, który został terapeutą mowy jednego z członków rodziny królewskiej, dotkniętego niewygodną przypadłością, jaką jest jąkanie. Albert, młodszy syn króla Jerzego V, niespodziewanie obejmuje tron, a kłopoty z wysławianiem się mocno utrudniają mu nie tylko codzienne życie, ale przede wszystkim pełnienie tak ważnej funkcji w państwie. Jerzy VI podejmuje więc decyzję o korzystaniu z pomocy fachowca. Okazuje się, że pacjent i terapeuta świetnie się rozumieją, a ciężka praca króla przynosi nadzwyczajne efekty. Jest to więc opowieść o przyjaźni zwykłego człowieka z królem angielskim.

Jeśli chodzi o kolejność, to tym razem było najpierw czytanie, potem oglądanie, choć okazuje się, że to kolejność odwrotna, ponieważ najpierw powstał film, a potem książka :-) Nie żałuję jednak, bo miałam pełny obraz tego, co oglądałam - książka stanowi bowiem doskonałe uzupełnienie filmu, w którym nie ma tak wiele o rodzinie królewskiej, czy o rodzinie Lionela. O ile jednak film określiłabym przymiotnikiem "doskonały", o tyle książkę przedstawiłabym jako dość dobrą, choć nieco nudnawą i niewystarczająco wyrazistą. To nie książka, ale film pokazuje niezłomność charakteru obu panów oraz uświadamia, jak trudna dla Lionela musiała być współpraca z samym królem. Dzięki otwarciu, bezpośredniości i zdecydowaniu Lionel Logue pomógł królowi Anglii odzyskać wiarę w siebie. A to z kolei miało ogromne znaczenie dla Jerzego VI, któremu przyszło sprawować władzę w czasach bardzo trudnych dla Europy. Książka nie wywołała u mnie żadnych szczególnych emocji - raczej odebrałam ją jako zbiór pewnych faktów. A film... i owszem, łza mi się nawet zakręciła w oku na sam koniec.

Wyzwanie osobiste styczeń/2013, lista nr 2 'Czekają i czekają...'

oraz wyzwanie Z półki:




 

poniedziałek, 4 lutego 2013

13/2013 Dziewczyna z aniołem - Agnieszka Krawczyk

Wydawnictwo Sol
Seria z kilerem
Warszawa 2012
284 strony
Literatura polska
Gatunek: kryminał

Agnieszka Krawczyk po raz drugi. Pierwsze było Magiczne miejsce przeczytane dzięki Włóczykijce. Książka wypadła całkiem pozytywnie, więc skusiłam się na kolejną książkę tej autorki Dziewczyna z aniołem. Magia tytułu zrobiła swoje. ;-)

Jest to powieść kryminalna wydana w serii „Z kilerem” przez wydawnictwo Sol o morderstwie i śledztwie z przeszłości, a dokładnie z końca lat pięćdziesiątych XX wieku, czyli mrocznych czasów, kiedy ‘ściany miały uszy’ i lepiej było nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić... A już na pewno nie prowadzić śledztwo we własnym zakresie. Tymczasem kolega Iwony, Filip Dobrowolski, wplątuje się jednak w prywatne dochodzenie prawdy. No bo to śmierć dziwna, zastanawiająca, tajemnicza... Dla znajomych ugodzonej nożem Iwony Horn, pełnej życia siedemnastolatki, niedorzeczna i niewytłumaczalna. Śledztwo się rozkręca, pojawia się wiele wątków, wielu bohaterów, wiele niewiadomych.


Muszę przyznać, że autorce udało się stworzyć specyficzny nastrój Krakowa i oddać niepewną atmosferę tamtych czasów. Tamtejsza rzeczywistość wydaje się bardzo realna. Nie jest to banalny kryminał napisany „na kolanie” – widać ogrom pracy i rzetelne przygotowanie autorki, tym bardziej że wątek kryminalny powstał na bazie autentycznych wydarzeń z tamtych czasów. Jednakże praca i rzetelność autora to jedno, a produkt końcowy to drugie. Zagłębiając się w wydarzenia, miałam wrażenie, że przez spory kawał powieści wydarzenia mnożą się i mnożą, ale w sumie wnoszą niewiele; że jakoś się to wszystko kręci, ale w sumie bardziej zapętla niż odkręca. A zakończenie rozczarowuje. Mnie rozczarowało totalnie. 


Generalnie miałam wrażenie, że czegoś zabrakło, jakiegoś końcowego szlifu, poukładania. Część wątków wydała się wpleciona tylko po to, żeby zaciemnić obraz. No, niby w sumie jak na kryminał przystało, tyle że tu jakoś tak na siłę. No i tego anioła mi było mało... Wątek z Brygadą Światła i Mroku nieźle się zapowiadał... Leon mnie zaintrygował... I co z tego? Pourywane to wszystko. Ambitne podejście, ale książka średnia.


Bardzo dziękuję wydawnictwu Sol za egzemplarz recenzencki.
 

sobota, 2 lutego 2013

12/2013 Drugi oddech - Philippe Pozzo di Borgo

Tytuł oryginału: Le second souffle 
Tłumaczenie: Beata Geppert
W.A.B.
Warszawa 2012
256 stron
Literatura francuska
Gatunek: wspomnienia
W chwilach, gdy dostrzegamy kres, nadzieja jest tchnieniem życia; żeby je dobrze wykorzystać, trzeba wziąć drugi oddech. [str. 127]

Oj, zbierałam się i zbierałam, żeby napisać parę słów o tej niezwykłej książce... Czekałam, aż będę miała okazję obejrzeć film, aby móc porównać film do książki. Przeczytałam, obejrzałam, ale porównywać nie będę, bo to dwa różne wymiary. :-)

Film jest cudowny, urzekający, słodko-gorzki. Bardziej koncentruje się na przyjaźni pomiędzy dwoma mężczyznami: czterdziestodwuletniego Philippa, który został tetraplegikiem w wyniku wypadku podczas lotu na paralotni, i Abdela, Algierczyka, który szuka swojego miejsca w świecie po życiowych zawirowaniach. Książka zaś daje pełny obraz sytuacji, przeżyć i rozterek Philippa, dramatów rodzinnych, które razem z żoną Beatrice przyszło mu dzielić. To szkoła godzenia się z losem i szkoła współistnienia z cierpieniem.

Drugi oddech to drugie życie, inne niż dotychczasowe. To oddech, o który trzeba walczyć każdego dnia. Oddech, z którego nie da się od razu cieszyć. Oddech, który czasami tak boli, że ma się dość. Zastanawiałam się, czytając tę książkę, która część życia bohatera niosła ze sobą więcej cierpienia - czy ta, kiedy Philippe jeszcze był w pełni sił, ale nie mógł pomóc swojej cierpiącej żonie, czy ta "powypadkowa", kiedy cierpiał inaczej, zamknięty w swym ciele.

Ta książka stwarza okazję do zastanowienia się nad kruchością ludzkiego życia, przewrotnością losu, który w jednej sekundzie może zmienić nasze życie. Jest pięknym dowodem na to, że w każdej sytuacji można się z życia cieszyć, że warto walczyć. Potwierdza, że to, co rzeczywiście jest ważne, co trwa w człowieku nawet po upadku z paralotni, co nie ulega paraliżowi, to nadzieja.

Dziękuję bardzo wydawnictwu W.A.B. za egzemplarz recenzencki.

piątek, 1 lutego 2013

Plany na luty

No dobrze, zaczął się luty - kolejny miesiąc na realizację planów :-)

Tym razem chciałabym przeczytać pięć książek z wyzwania osobistego i co najmniej trzy recenzyjne plus oczywiście jedną wyzwaniową lekturkę z dzieciństwa.
 

Lista nr 1 Chyba tylko ja nie czytałam...  Bliżej słońca Richard Paul Evans (z biblioteki)
Lista nr 2 Czekają i czekają...  Niewdzięczna pamięć J. Bernlef (Z półki)
Lista nr 3 Posmakowałam, chcę więcej...  Powrót na wyspę Elin Hilderbrand (z biblioteki), Do ostatniej łzy Anna Quindlen (z biblioteki)
Lista nr 4 Ileż można zwlekać...  Singapur, czwarta rano Marcin Bruczkowski (Z półki)

Wyzwanie Lektury z dzieciństwa:
Nowa lista pewnie się pojawi w połowie lutego, wiec wtedy zdecyduję.

Do recenzji:
Taniec szczęśliwych cieni Alice Munro (pasuje do mojej listy nr 1)
Pocztówki z kresów przedwojennej Polski Jacek Jamski
Dziewczyna z aniołem Agnieszka Krawczyk (pasuje do mojej listy nr 4)

Zobaczymy, co się uda w lutym... Łatwo nie będzie, ale na pewno przyjemnie :-)


11/2013 Villas. Nic przecież nie mam do ukrycia - Iza Michalewicz, Jerzy Danilewicz

Świat Książki
Warszawa 2011
288 stron
Literatura polska
Gatunek: biografia, reportaż?
Czesława  Gospodarek nie dźwignęła sławy Violetty Villas. Ta sława zagnieździła się w jej lokach jak nietoperz. I nikt nie umiał tego nietoperza wyjąć. [str. 260]

W listopadzie 2011 wydawnictwo Świat Książki opublikowało książkę o życiu i twórczości Violetty Villas. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt że artystka zmarła 5 grudnia 2011 roku, a to oznaczało, że na dzień śmierci artystki książka o niej była już gotowa, a jej fani mogli natychmiast uzupełnić wiedzę o jej życiu i karierze, zaś ci, którzy wiele o niej nie wiedzieli, mogli od razu poznać życie artystki obdarzonej nieziemskim głosem. 

Rzeczywiście książka Villas. Nic przecież nie mam do ukrycia napisana przez dwoje dziennikarzy Izę Michalewicz i Jerzego Danilewicza to spory zbiór informacji o ekscentrycznej artystce, o jej przeżyciach, losach, cechach charakteru, dramatach, samotności. Choć nie należę do fanów Violetty Villas, byłam ciekawa, jakie miała życie i czy rzeczywiście była aż tak kontrowersyjną postacią. Autorom nie udało się spotkać z artystką osobiście. Książka została wiec napisana na podstawie rozmów z osobami, które znały ją jeszcze jako Czesię Cieślak, potem Czesławę Gospodarek, oraz z tymi, dla których zawsze była Violettą Villas. Brak źródeł literackich (nie sprawdziłam, czy jakiekolwiek istnieją), a opieranie się jedynie na "Fakcie", programach telewizyjnych czy rozmowach sprawiły, że miałam wrażenie, że spokojnie można by opublikować niektóre teksty z książki na portalu typu "pudelkowego". Autorzy nie oceniają i w żaden sposób nie komentują przedstawianych faktów - doceniam to bardzo, bo przy takiej "kolorystyce" bohaterki wydaje się to prawie niemożliwe.
 
Jest jednak małe "coś", co irytowało mnie okrutnie w narracji książki. Jest to opowieść o przeszłości, o tym, co spotkało bohaterkę, o tym, co przeżyła, tymczasem książka napisana jest w czasie... przyszłym. Przeszkadzało mi to. Przeszkadzały mi też różne potknięcia językowe, na przykład nieumiejętne odmienianie nazwiska "Cieślak" [...na początku marzeń Czesi Cieślakównej...(str. 16)].

Generalnie - książkę polecam, bo warto spojrzeć na przyczyny stanu, do jakiego Violetta Villas doprowadziła siebie samą i swoje życie. Warto zobaczyć, jak można tuszować psychiczne zawirowania, jak można zmarnować talent. Dla mnie to smutna książka o przeraźliwie samotnej kobiecie, która nie pozwoliła sobie pomóc.